Na Synaju
artykuł czytany
1574
razy
Zachodziliśmy także często na Old Market, choć spacery po rozgrzanych ulicach nie należały do przyjemności. Bez przerwy zaczepiali nas też niezwykle natrętni taksówkarze, którzy trąbili nawet wówczas, gdy jechali w przeciwnym do naszego kierunku. Do nawoływań sklepikarzy i ulicznych handlarzy zdążyłem się już przyzwyczaić w Hurghadzie, ale moja żona dość nerwowo reagowała na okrzyki w rodzaju: „Fajna laska!” czy „Hej, dziubcia!”
W środę, 16 września, popłynęliśmy łodzią Aquascopesubmarine (45$ od osoby) oglądać rafy koralowe. Z przeszklonego dna statku doskonale widać było zarówno samą rafę, jak i ławice różnych gatunków wielobarwnych ryb, które przepływały dosłownie przed naszymi nosami. Bogactwo kształtów i kolorów podwodnego życia jest tam naprawdę niesamowite. My widzieliśmy to tylko przez szybę, ale przepływając wzdłuż raf obserwowaliśmy także pełzających po dnie morza nurków, którzy mogli dotykać tych wszystkich cudów natury.
Cztery dni później wybraliśmy się na Górę Mojżesza. Wyjechaliśmy z hotelu, podobnie jak do Jerozolimy, o godzinie 20.30. Tym razem byliśmy z żoną jedynymi uczestnikami wycieczki z hotelu Amar Sina. Może właśnie dlatego rezydent Alfa Star, Mohamed Morsy, zapomniał powiadomić o tym recepcję naszego hotelu. W każdym razie byliśmy niemile zaskoczeni, gdy przy wyjeździe okazało się, że nie czeka na nas paczka z suchym prowiantem na drogę. Rezydent naszego biura wykazał się jednak później właściwą postawą i zwrócił nam koszty śniadania (8 $), które zjedliśmy w restauracji przy klasztorze św. Katarzyny.
Około godziny drugiej w nocy dojechaliśmy na parking przed klasztorem. Nieopodal znajdowała się poczekalnia, w której zostawiliśmy swoje bagaże. Otrzymaliśmy latarki i wraz z beduińskim przewodnikiem ruszyliśmy wielbłądzim szlakiem w stronę szczytu góry, na której Mojżesz poznał, jeśli wierzyć przekazom biblijnym, 10 przykazań boskich. Początkowo szlak prowadził łagodnymi zakosami, lecz w miarę zbliżania się do szczytu droga stawała się coraz bardziej stroma. Najbardziej forsowny był odcinek stanowiący jedną trzecią całego dystansu, który składał się z 750 kamiennych stopni. Tutaj nie wchodziły już nawet wielbłądy, na których co bardziej wygodni lub nie mający odpowiedniej kondycji turyści wjeżdżali na górę. Osoby słabsze mogły jeszcze liczyć na pomocne, aczkolwiek dość kosztowne (około 15 dolarów w jedną stronę) ramię jednego z wielu kręcących się tutaj młodych Beduinów.
Pokonaliśmy wraz z żoną całą trasę w dwie godziny i 25 minut. Na szczycie liczącej ponad dwa tysiące dwieście metrów góry byliśmy ponad pół godziny przed wschodem słońca. Temperatura była tutaj dość niska, a ja ubrany byłem raczej jak na plażę. Jakoś jednak udało mi się nie złapać przeziębienia, zresztą wkrótce po wschodzie słońca zaczęło się szybko ocieplać. Po zrobieniu serii zdjęć zaczęliśmy schodzić na dół, co było już tylko zwykłym spacerkiem. Nic więc dziwnego, że już po niespełna półtorej godziny byliśmy pod klasztorem św. Katarzyny. Po śniadaniu i pobieżnym zwiedzeniu klasztoru wyruszyliśmy w drogę powrotną. Prowadziła ona wzdłuż pasma gór Synaj, których nagie szczyty przytłaczały monotonią widoków. Na przestrzeni dziesiątków kilometrów nie widać było żadnych osad ani też kawałka zieleni.
Dwa dni później opuściliśmy Sharm El Sheikh. Lot przebiegał bez zakłóceń, za to z niespodziewaną atrakcją. W pewnej chwili z panelu nad fotelami wysunęły się niewielkie monitory, na których mogliśmy obejrzeć sympatyczną komedię.
Przeczytaj podobne artykuły