DEMAVEND PROJECT - Wyprawa na najwyższy szczyt Iranu
artykuł czytany
4333
razy
Po drodze za oknem ukazał się cel naszej wyprawy. Z naszej perspektywy, nie wyglądał jednak imponująco. "To ta góra? I po to jechaliśmy tyle? Taka mała i bez śniegu? Wkosimy ją w dwa dni" - rzucił Paweł. Mnie tam nie wydawała się ona taka mała i w ogóle, no ale skoro doświadczeni alpiniści tak mówili, to pewnie tak było - pomyślałem z pewna ulgą, że może jednak wtoczę się na jego wierzchołek.
* * *
Następna godzina i jesteśmy w Gazanak u stóp Demavendu, jest sobota 21.IX po południu. Tu także niekomunikatywność miejscowych jest wręcz irytująca. "Demavend? 10 dni drogi!!" pokazuje ten co załapał o co nam chodzi, zresztą nikt nie potrafi wskazać gdzie znajduje się początek szlaku. Dobrze, że w wiosce znalazł się żołnierz znający kilka słów po angielsku, bo nasza sytuacja przedstawiałaby się niewesoło. Zaprowadził nas na szlaku i nawet jabłka dał - spoko koleś, mamy z nim fotkę.
1,5 godziny drogi i znajdujemy się przy pierwszym z trzech źródeł, które mieliśmy napotkać po drodze. Rozbijamy pierwszy obóz. Jednak już w tym pierwszym kawałku drogi upał w granicach 38 z plecakiem z pełnym wyposażeniem na plecach szybko pokazały ze wejście na szczyt może nie być aż tak proste jak się to początkowo wydawało. Za łyk wody oddałbym wtedy wszystko, niestety Bogdan kazał przegotować wodę na wypadek "ameby" - najgorsze uczucie na świecie - siedzieć w upale przy źródle zimnej wody - i nie móc się napić. Jest ciężko, ale nikt nie mówił, że będzie lekko.
Następnego dnia ruszamy o wschodzie słońca - to chyba niedziela, tracę rachubę czasu. Początek drogi prosty, dróżka wydeptana przez pasterzy. Szybko nabieramy wysokości, mijamy szałasy i stada owiec. Przy ostatnim źródle spotykamy grupę irańskich alpinistów. Rysują nam mapę wejścia (wyglądającą mniej więcej jak plan złapania Ossamy), tłumaczą dokładnie dalszą drogę i radzą zabrać dodatkowe butelki na wodę - ostatnia rada była wyjątkowo trafna - o tym jednak dowiedzieliśmy się jednak później. Kilka fotek pamiątkowych i ruszamy dalej. Kierujemy się do miejsca nazwanego przez nas "Three Towers" - nie da się nie trafić. Dało się jednak iść złą drogą. Droga przechodzi w strome osuwisko (prawie 800 m. różnicy wzniesień). Szło się jak po wydmie piaskowej - dwa kroki w przód, jeden w tył. Słońce nie dawało za wygraną, a dodatkowe 4 litry wody u każdego ubywały w zadziwiającym tempie. Staram się nie narzekać, bo po głowie biega mi stary kawał "co to jest wisi na ścianie i ryczy…". Po paru godzinach było już pewne, że zeszliśmy ze szlaku - do góry pozostało już jednak niewiele. Na szczyt grani doszliśmy o zachodzie słońca, pozostawiając "Three Towers" za sobą. Nie było sensu iść kolejnych 300 m w górę do schroniska. Walka z osuwającymi się kamieniami kosztowała nas sporo wysiłku i nikt nie miał siły, a głównie ochoty po ciemku iść dalej. Dumny jestem z siebie jak "cholera" że wyszedłem, z drugiej strony stwierdzam, że jak tak ma wyglądać reszta drogi to ja na szczyt na pewno nie wyjdę. Obóz nr dwa rozbijamy na grani, jedynym miejscu dogodnym do rozbicia namiotu. Szybka kolacja i kładziemy się spać. Demavend postanowił jednak, że tej nocy nie prześpimy spokojnie. Burza śnieżna przechodząca z jednej doliny do drugiej wybrała drogę dokładnie nad nami. Trzeba było się mocno namęczyć, żeby utrzymać namiot na miejscu - po kilkudziesięciu minutowej walce z wiatrem, złożyliśmy go, obłożyliśmy kamieniami i tak zostało już do rana. "Pewnie Grześ teraz zastanawia się po co tu przyjechał" dogryza Boguś. Mnie się tam podobało, będzie co opowiadać - myślę sobie - swoją drogą grzmoty na wysokości ponad 4000 m brzmią jakoś bardziej przejmująco.
Rano pogoda nic, a nic nie wskazywała na to, co działo się w nocy, tylko namiot tak jakoś śmiesznie rozłożony. Wyruszamy dalej. Tu już nie jest tak ciepło, ale słońce dalej przypomina o sobie, zasycha w gardle, a ostatnio butelka wody skończyła się podczas śniadania co dodaje nam motywacji by jak najszybciej dojść do schroniska.
Schronisko (4485 m.n.p.m.) - kamienna budowla, gdzie można się schować przed wiatrem i chyba na tym można skończyć wymienianie jego zalet. Wody, o której mówili irańscy alpiniści oczywiście nie było, coraz mniej mi się to podoba. Uratowały nas pierwsze płaty lodowca, który można było stopić. "Lodowcowa woda" była paskudna - smaku lepiej nie komentować, wygląd mniej więcej jak kałuża u mnie przed domem, miała jednak jedną zaletę - była mokra. Wycieram nos, na chusteczce krew.
- To przez wysokość? - pytam Bogdana
- Nie, to zmęczenie, normalka.
* * *
Schronisko nie miało nic, co skłaniałoby nas do zostania w nim dłużej, idziemy więc dalej. Dalszą drogę w górę umilał nam padający śnieg, zrobiło się "klimatycznie". Irańczycy słysząc o celu naszej wyprawy łapali się za głowy: "Przecież tam jest zimno! Tam jest śnieg! Wiemy, wiemy…" kiwaliśmy głowami pokazując plecaki pełne sprzętu. Zastanawiałem się ilu Irańczyków przeżyło burzę śnieżną w Iranie, ilu w ogóle widziało śnieg.
Przeczytaj podobne artykuły