DEMAVEND PROJECT - Wyprawa na najwyższy szczyt Iranu
artykuł czytany
4333
razy
Co kilka kroków parominutowy postój, jednak wysokość robi swoje. Wieje jak w kieleckim - Damavend jest o ponad 1000 m wyższy od drugiej co do wysokości góry w okolicy więc nie ma już nic co może nas chronić przed wiatrem. Robiąc użytek z naszych inżynieryjnych zdolności oraz doświadczeń z uprawy ogródka przekopujemy czekanami spory kawałek ziemi - budujemy platformę na której staje nasz namiot. 5035 m, to mój pierwszy nocleg na takiej wysokości. Czuje się dobrze, nie odczuwam żadnych objawów choroby wysokościowej, o której tyle się nasłuchałem, reszta grupy ma aklimatyzację z poprzednich wypraw w tym roku. Jestem zbyt zmęczony i zbyt głodny by nie jeść i nie spać, a takie miały być jej główne objawy. Noc w porównaniu z poprzednia mija spokojnie, choć wiatr nie daje nam zapomnieć gdzie jesteśmy.
Kolejny dzień to atak szczytowy. Wstajemy wcześnie, wskakujemy we wszystko co mamy do ubrania, bo pogoda choć to Iran nie motywuje do ubrania spodenek. "Na lekko" ruszamy - jakieś 600 m i staniemy na szczycie. Płaty lodu i śniegu utrudniają wchodzenie, ubieramy raki... Droga jest jednak dość prosta, więc każdy idzie swoim tempem. Rozdzielamy się - Boguś idzie przodem, za nim ja i Paweł, Andrzej trzyma się z tyłu. Sam Einstein nie wiedział chyba jak ciężki może być praktycznie pusty plecak. Jeszcze parę kroków i widzę Bogdana. "Hej naprzód marsz…" piosenka Proletaryatu, motywuje mnie tak, że już nie staję by odpoczywać. Wdrapuje się na szczyt jako drugi. Demavend zdobyty.
Myślałem, że po wyjściu będę skakał z radości, całował ziemie czy coś... "To tu?" spytałem Bogdana, po czym ściągnąłem plecak i raki - nie mam siły się cieszyć. Kilka fotek, spacer dookoła krateru, po chwili dochodzi Paweł. Pogoda niezła, ale Morza Kaspijskiego ani Wielkiej Pustyni Irańskiej niestety nie widać. Sam krater jest inny niż sobie wyobrażałem, nie ma gigantycznej dziury - w większości jest zasypany, w nim pozostałości lodowca. O wulkanicznym rodowodzie "górki" przypomina wszechobecny zapach siarki - zapach to mocno powiedziane - smród, aż gryzie w nos. Miejscami ziemia, aż dymi. Miejscowa legenda głosi, iż "..w górze uwięziony jest smok - Azhl Dahaki, który uwolni się z niej, gdy nastąpi koniec świata i pożre on wtedy trzecią część wszystkiego, co żyje - zanim zostanie zabity…" - najwyraźniej od długiego leżenia smok nabawił się niestrawności.
Godzina na szczycie - nie dociera jednak Andrzej. Schodzimy - trzeba jeszcze spakować pozostawiony rano obóz i zejść na noc do schroniska, nie ma co więcej czekać. Zgubę spotykamy 70 metrów pod szczytem - nie wygląda dobrze. Z Bogdanem wchodzi na szczyt i schodzimy już na dobre. Osłabienie kolegi okazuje się jednak znacznie bardziej poważne, do zachodu słońca schodzi zalewie do ostatniego obozu. Plan szybkiego zejścia powoli zaczyna się walić. Po kolacji i sporej porcji leków Andrzej wraca do siebie. Idziemy spać, przy odrobinie szczęścia jutrzejszy wieczór moglibyśmy spędzić już w Teheranie…
* * *
Blady jak śmierć Andrzej obudził nas o wschodzie słońca - nie był wstanie ustać na nogach. Ostra niewydolność krążenia, spowodowana brakiem tlenu - orzekli Bogdan z Pawłem. Nic więcej nie trzeba było mówić. Kilkanaście minut i obóz zwinięty, jego rzeczy podzielone między nas. Schodząc na dół po pomoc w najlepszym razie sprowadziłoby się ją do nas w ciągu dwóch dni - zostaliśmy sami. Na noszach godnych McGyvera (kijki teleskopowe, czekany, karimata i śpiwór) kładziemy chorego. Zaczął się jeden z najdłuższych i najcięższych dni jakie miałem okazje przeżyć.
Pierwsze 100 m wysokości nieśliśmy go na noszach (najcięższy kawałek zejścia), potem w miarę możliwości sprowadzaliśmy pod ręce, asekurując po dwie osoby na raz, a gdzie był śnieg Andrzej po prostu zsuwał się po nim.
Do schronu dotarliśmy popołudniu. Śniadanio-obiad w schronisku stawia wszystkich na nogi. Kolejny nocleg na tej wysokości nie zrobi dobrze naszemu koledze, a że po posiłku czuje się troszkę lepiej schodzimy dalej. Idzie się nam jednak znacznie wolniej niż planowaliśmy. Godzinę po zmroku znajdujemy się na grani gdzie parę dni wcześniej walczyliśmy o namiot z burzą śnieżną. Wysokość wprawdzie duża, decydujemy się jednak na odpoczynek do rana - po całym dniu wszyscy potrzebują go nie mniej niż chory.
Przeczytaj podobne artykuły