DEMAVEND PROJECT - Wyprawa na najwyższy szczyt Iranu
artykuł czytany
4333
razy
Kolejny wschód słońca przyszedł wyjątkowo szybko - zaczynamy zejście. Andrzej idzie o własnych siłach, a wysokości ubywa. Resztkę wody jaką dysponowaliśmy została oddana choremu, a najbliższe źródło prawie 1500 m niżej. Temperatura znów ponad 30 stopni i nawet paskudnego lodowca nie ma. Jedną z ciekawostek, którą dowiedziałem się na górze było to, że żółty mocz to oznaka odwodnienia - mój z barwy żółtej przechodził już w brąz. Zacząłem wątpić w dojście do źródła - doszliśmy do niego wczesnym popołudniem. Nie wiem co Bogdan nagadał irańskim pasterzom spotkanym przy źródle, gdy jednak dowlokłem się do niego usłyszałem, że jesteśmy zaproszeni na obiad do ich szałasu. Po tygodniu życia o zupkach chińskich, pasterska jajecznica oraz herbata ceremonialnie podana wróciła mi chęć do życia i wiarę w spontaniczna ludzką gościnność. Po ciepłym posiłku, mając tyle wody ile nam potrzeba dalsza droga wydawała się spacerkiem, kilka godzin i będziemy w wiosce. W miejscu gdzie nocowaliśmy pierwszy raz, ostatnie spojrzenie na górę - zachodzące słońce chowające się za Demavendem przecięło niebo smugą światła na dwie części. Demavend, choć pokazał, że nie jest wcale taką "małą górką i bez śniegu" - żegnał się z nami w przepiękny sposób.
* * *
Góra zdobyta, do domu jednak daleko i szybko okazało się, że najgorsze wcale nie jest za nami. Iran jest krajem gdzie statystycznie jest najwięcej wypadków na świecie, a kierowca wiozący nas do Teheranu za punkt honoru wziął sobie udowodnienie, że to prawda. Cieszyło go chyba, gdy po każdym "wyjechaniu na czołówkę", czy wyprzedzeniu kogoś poboczem, w samochodzie rozlegało się wspólne: "widzieliście ? o Boże ? dopłaćmy mu, niech zwolni!". Kierowca jak "robocop" bez zmrużenia oka wymija na milimetry inne samochody, raz po raz spoglądając w niebo z charakterystycznym dla arabów gestem: "Jak Allah pozwoli" (to dojedziemy). Obiecuje sobie większą wyrozumiałość dla kierowców w Polsce. To było najgorsze 50 minut naszej wyprawy. Toporność naszego kierowcy nie kończyła się jednak na jego umiejętnościach prowadzenia samochodu. Nie dało się mu po prostu wytłumaczyć ze 5-cio gwiazdkowy hotel (55$ za osobę) do którego nas zawiózł to nie jest dokładnie to, o co nam chodziło. Irańczycy umiejący kilka słów po angielsku zazwyczaj byli bardzo przyjaźni i pomocni, ci jednak, którzy nic nie umieli patrzyli na nas jak na chodzące worki z pieniędzmi i jak tylko mogli starali nas skroić.
Kolejny dzień w większości spędzamy "na mieście". Koleś w informacji na dworcu stwierdza, iż jedyną ciekawą rzeczą w Teheranie jaką według niego warto zobaczyć jest ZOO. Ludzie w Iranie nie rozumieją pojęcia "turystyka". To jedna z rzeczy, których Europejczyk nigdy nie będzie w stanie pojąć. Wybieramy się więc na poszukiwania na własną rękę i trafiamy do "mediny". Na kilkupoziomowym targu w środku miasta można kupić wszystko, od gwoździ, przez piękne perskie dywany do munduru z napisem U.S. Army. Szczerze polecam lody - tak dobrych jak te w teherańskiej medinie nie jadłem jeszcze nigdy. Niestety byliśmy tam w piątek, a piątek u muzułmanów to jak u nas niedziela i większość stoisk była zamknięta. Małe przekupstwo i pozwolono nam oglądnąć meczet, cały wykładany lusterkami. Innowiercom nie wolno wprawdzie wchodzić do meczetu, Koran nie wspomina jednak chyba o wejściu na meczet i tą koranistyczną lukę szybko wykorzystujemy włażąc na dach.
* * *
Gdziekolwiek się pokazujemy stajemy się atrakcją, a moje długie włosy (choć dla nie prowokowania spięte) wywołują wielkie poruszenie - był nawet gość, który zrobił sobie koło mnie zdjęcie. Teraz już wiem jak czują się małpki w zoo - czekałem tylko, aż zaczną nas częstować bananami - cóż przynajmniej raz w życiu możemy powiedzieć, że jesteśmy w centrum uwagi. Przez cały dzień w Teheranie nie spotkaliśmy żadnego Europejczyka lub nikogo kto wyglądałby na nie-Irańczyka, trudno więc było nie być niezauważonym. Jednak i ta sztuka nam się udała. Gdy przez wizjer aparatu w kadrze zobaczyłem policję wyciągającą na nasz widok pałki i krzyczącą w naszym kierunku w momencie udało się nam wtopić w tłum. Kolejna próba szpiegostwa uszła nam płazem -może po prostu nie lubili jak się im zdjęcia robi.
Kolejna noc w autobusie tym razem jedyna w życiu szansa oglądnięcia irańskiego filmu w stylu "Klanu". Ten kto mówi, że polskie kino to dno powinien to zobaczyć. Film był nawet fajny, niestety nie wiem jak się skończył, przespałem zakończenie - w każdym razie czas zleciał, na rano znów byliśmy na granicy w Bazargan. Terminal od tej strony to pełna kultura, pięknie oszklony budynek widać, że niedawno skończony. Wszyscy "zagraniczni" zostali wzięci na specjalną kontrolę poza kolejką, kilka minut i jesteśmy w Turcji. Tu znów przejście przez "klatkę". Mała bójka przemytników z żołnierzami mało nie doprowadziła do strzelaniny. Nas jednak nikt się nie czepia. Przechodzimy spokojnie i łapiemy autobus do znanego nam już dobrze Erzurum. Niestety na Ararat czasu nie starczyło - może kiedyś…
Z Erzurum spontaniczna przesiadka i jedziemy do Adany nad Morzem Śródziemnym, a co tam, tam jeszcze nie byliśmy. Kolejny dzień i noc w autobusie - tyle już ich było, że zastanawiam się czy zasnę w zwykłym łóżku. W autobusie niewiele się dzieje, choć znów drogę umila nam pokładowy stwerad myjąc wszystkim ręce. W Adanie jesteśmy na rano. Powietrze tu jest dziwnie ciężkie, przytłaczające, źle się oddycha - Adana to najgorętsze miasto Turcji.
Obóz rozbijamy w małym hoteliku blisko targu. Hotelik jak z przedwojennych filmów z Bogartem, w pokojach poza łóżkami jest tylko jedno - jest niesamowicie gorąco, ale za to cena jest przystępna wiec zostajemy. Recepcjonista widząc że my nietutejsi przyniósł nam wiatrak "przemysłowych" rozmiarów i w pokoju zrobiło się znośnie. Wertujemy przewodnik co ciekawego jest w Adanie i po raz kolejny okazuje się ze niewiele - więc po prostu udajemy się nad morze. Mijamy wielkie pola z bawełną - pewnie nasze t-shirty też tu zaczynały. Plan następnego dnia jest piękny - udajemy się do "Yijan Kale" ruin Zamku Węża zbudowanego przez krzyżowców, żeby się wspinać. Jedziemy "dolmuszem" (miejscowa komunikacja busami) - zabieramy uprzęże, linę i wszystko co potrzeba do wspinaczki. Zamek na horyzoncie wygląda super. Parę kilometrów do twierdzy w upale 41 stopni w cieniu i wspinanie szybko nam przeszło - w taka pogodę nie da się wspinać! - w taką pogodę nic się nie da! Decydujemy się wiec zdobyć go klasycznie frontalnym atakiem. Fajna zabawa. Zwiedziliśmy cale ruiny i choć wspinaczka nie wyszła wracamy w świetnych humorach.
Przeczytaj podobne artykuły