U stóp himalajskich ośmiotysięczników
artykuł czytany
2704
razy
I wreszcie sam klasztor. Na wejście okazała brama i dwie stupy, niczym strażnicy pilnujące głównego budynku. Spore patio, zbudowane na planie kwadratu, arena religijnych uroczystości, tańców i obrzędów, prowadzące do serca budynku- obszernej sali z imponującym posągiem Buddy. Trafiliśmy tam jeszcze raz kilkanaście dni później, ponownie zahaczając o Tengboche w drodze powrotnej. Nie do końca świadomi powagi chwili znaleźliśmy się wówczas w samym centrum religijnych obrzędów. W gęsto zadymionym pomieszczeniu modliła się grupa buddyjskich duchownych. W środku tego wszystkiego my, dwoje młodych ludzi z dalekiego kraju, nieśmiało wychylający wzrok zza modlitewnego bębna, rytmicznie obwieszczającego nadejście kolejnych etapów uroczystości.
To był w ogóle niezwykły dzień w Tengboche. Spaliśmy u starego Nepalczyka o chińskich rysach twarzy, ze spiczastą bródką i wiecznie roześmianymi oczami. Praktycznie każdą rozmowę kwitował gwałtownym wybuchem rubasznego śmiechu. Wszyscy świeccy mieszkańcy Tengboche byli na swój sposób związani z klasztorem. Podobnie było w przypadku naszego gospodarza. Jego imponujący, murowany przybytek najprawdopodobniej służy poza sezonem mnichom za schronienie. Spaliśmy w skromnej ciemnej celi z małym okienkiem. Wieczór spędziliśmy w przytulnej izbie przy herbacie z grupą lamajskich duchownych. Przymierzali partię plastikowych okularów, których pokaźną ilość przywiózł tego dnia francuski lekarz. Buddyjscy dostojnicy, trzymając arkusze zabazgrane trudnymi do rozszyfrowania symbolami, rozbawieni sprawdzali kolejne egzemplarze szkieł. Przez chwilę zupełnie zapomnieli o wymaganej powadze. Przyglądaliśmy się tej niezwykłej scenie popijając gorący rosół z makaronem.
Ich obecność nie była przypadkowa. Od naszego gospodarza dowiedzieliśmy się, że następnego dnia o poranku odbędzie się wyjątkowa uroczystość. Nie mogliśmy tego przegapić. Do wioski przybyli najważniejsi duchowni z całego Nepalu, w tym przeorowie klasztorów Pengboche, Dingboche i Thame. Spotkanie na najwyższym szczeblu. Wszystko z powodu nowiutkiej stupy, wymagającej poświęcenia. Trwające wiele godzin monotonne modlitwy w oparach gęstego dymu nadwyrężyły jednak naszą cierpliwość. Ruszyliśmy więc dalej, nie doczekując ich końca.
Bo Tengboche tego dnia było już zupełnie innym miejscem niż wtedy, gdy zasypane śniegiem widzieliśmy je pierwszy raz. Brama klasztoru stanowiła prawdziwą granicę między dwoma światami, niestety coraz bardziej się przenikającymi. Za bramą świat znowu nabierał niezrozumiałego pędu. Ten pęd na barkach jucznych zwierząt przynieśli ze sobą biali ludzie. Porozsadzani przy stołach, krzątający się przed namiotami turyści opanowali wioskę, wszędzie narzucając swoje zasady. Tengboche przestało być oazą spokoju. Ruszyliśmy w dalszą drogę, musieliśmy zmienić otoczenie. Z jednej strony zdegustowani, z drugiej szczęśliwi, że choć na chwilę udało nam się uchwycić i poczuć utraconą atmosferę tego miejsca. To pewnie była jedna z ostatnich ku temu okazji.
Gdy sir Edmund Hillary budował w Lukli lotnisko, był pełen wiary i nadziei, że przysłuży się temu regionowi jak nikt inny. Kilkanaście lat później wyznał, że popełnił największy błąd swojego życia. Błąd nieodwracalny, sprowadzający na Himalaje prawdziwy kataklizm. Niedostępne dotychczas góry otworzyły swoje podwoje przed ciekawskimi. Tych z roku na rok przybywa, niestety ilość nie idzie w parze z jakością. Snobistyczna rządza wyczynu, gorączka Everestu przysłania oczy. W ciągu całego trekkingu spotkaliśmy zaledwie pojedyncze(sic!) osoby, które dźwigały swój dobytek na własnych plecach, poznające świat na swoich zasadach. I w przeważającej większości byli to Polacy. Bo w Himalajach panują już inne standardy. Te uosabia głośna grupa, z własnym przewodnikiem, grupą tragarzy i ich jaków - walizek na czterech owłosionych nogach. W wielu rozmowach słyszeliśmy o wyzysku Szerpów, którym płaci się głodowe stawki, którzy śpią pod gołym niebem na mrozie, podczas gdy ich wypoczęty "pan" raczy się gorącym posiłkiem przy ogniu. Powstające nakładem fundacji Hillary'ego przyczółki dla tragarzy tylko w minimalnym stopniu rozwiązują problem.
Szerpowie, ludzie gór. To kolejny z fenomenów tej krainy. Żyją tu i umierają, nie znając innego świata. Mentalnie różnią się znacznie od Nepalczyków z nizin. Nie poznali jeszcze siły pieniądza, zresztą na dobrą sprawę, na co im gotówka wśród gór? Choć z drugiej strony, inspirowani napływem białych powoli zmieniają się, jak i cały Nepal. Biały człowiek wzbudza ciekawość. Wyświetlacz lcd w aparacie to sensacja dla całej wioski. Chęć naśladowania budzących podziw białych ludzi póki co objawia się przede wszystkich ubiorem. Oczywiście produkcji nepalskiej, bo tu nikt do praw autorskich nie przywiązuje wagi. Chcesz wyglądać modnie, pokazać swoje bogactwo - wyglądaj jak biały przybysz z Zachodu, choćbyś miał być jedynie jego tanią podróbką... Zresztą podobny tok myślenia rzuca się w oczy w całym Nepalu - billboardy, reklamy w telewizji, modne audycje - wszystko w języku angielskim.
Minęliśmy grupę Szerpów. Każdy w puchowej kurtce z niedbale naszytym czymś, co ma przypominać logo znanej zachodniej marki. Na nogach jedno z dwóch pospolitych rodzajów obuwia. Pierwsze z nich to chińskie trampki materiałowe ze wzorem moro - to dla tych bogatszych. Biedniejsi, stanowiący większość, preferują gumowe klapki. Mróz, śnieg - gołe stopy przyodziane w klapki - niezawodny zestaw. Trzeba nie lada sprawności, by nie runąć w przepaść w takim "obuwiu", lawirując pomiędzy kamieniami przysypanymi śniegiem, nierzadko w biegu z kilkudziesięcioma kilogramami na barkach. Są w tym prawdziwymi mistrzami.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż