U stóp himalajskich ośmiotysięczników
artykuł czytany
2712
razy
Bieda doskwiera Szerpom na każdym kroku. Niby przywykli do trudnych warunków, niby nie są świadomi, że można mieszkać w czystym domu, bez trzody i kur w sypialni. Ale wspominany przeze mnie podziw dla białego człowieka uświadamia Nepalczykom, że można żyć lepiej. Horyzonty poszerza im dodatkowo powszechna edukacja. Wszystkie dzieci objęte są obowiązkiem szkolnym, szkoły obecne są w każdej większej wiosce. Nie może więc dziwić doskonała znajomość angielskiego oraz rosnąca świadomość obywatelska.
Świadomość rodzi frustrację, a ta z kolei jest doskonałą pożywką dla rewolucji. O partyzantce maoistycznej czytaliśmy mnóstwo jeszcze przed wyjazdem. Rzeczywistość zweryfikowała nasze wyobrażenie. Ruch jest wyraźnie mniej agresywny, niż to opisuje szukająca sensacji prasa, ale też niewyobrażalnie bardziej rozległy niż to, co bagatelizujący zagrożenie zachodni eksperci chcieliby wszystkim wmówić.
Obsmarowane setkami ciągnących się niczym mantra napisów mury, tysiące domowej roboty plakatów - to był pierwszy nasz kontakt z maoistyczną propagandą. Ginie on gdzieś w zgiełku stolicy, Katmandu żyje własnymi problemami. Ale w górach komuniści nie mają konkurencji. Na każdym kroku widzimy rewolucyjne odezwy, podobizny wodzów... Pierwszy realny nasz kontakt z partyzantką miał miejsce już drugiego dnia, na kilka godzin przed wejściem do Sagarmatha National Park. Bojownicy pobierali haracz, blokując jedyny most przewieszony nad rwącą rzeką Dudh Kosi. Elegancki transparent z czerwonego materiału kulturalnie oznajmiał z kim mamy do czynienia oraz dlaczego "uprzejmie prosi się" o uiszczenie stosownego podatku. Wysokość owej "dobrowolnej" składki na rewolucję regulował przygotowany dokument. Nie było to dużo na tyle, by rujnowało nasz budżet, jednocześnie nie tak mało, by spokojnie ów ubytek gotówki zignorować. Na potwierdzenie transakcji otrzymaliśmy ładny, profesjonalnie zaprojektowany bilecik(!). Wszystko miło i przyjemnie.
Już w Katmandu w bulwarowej prasie przeczytałem, że pewien Polak niemalże przypłacił życiem swój opór przeciwko wsparciu rewolucji. Jak napisano, tłumaczył się "własnymi fatalnymi doświadczeniami z czasów komunizmu w Polsce". My aż tak szaleni nie byliśmy, choć oczywiście oszukaliśmy czerwonych na kilkaset rupii. Z drugiej jednak strony trudno odmówić im pewnych racji. Zapatrzeni w komunistyczny idealizm, na pytanie "Po co?", potrafili palcem wskazać obiekty, które za zebrane pieniądze pobudowali, wyremontowali czy udoskonalili. Król, z pałacu otoczonego wysokim murem wszystkich szerpańskich problemów nie widzi. A w zasadzie to nie widzi żadnych.
Maoiści, czując przychylność mieszkańców, próbują ów podatny grunt wykorzystać. Skutecznie. Są wszędzie. Organizują spotkania, tłumaczą tubylcom, że mogą żyć lepiej, dostatniej i że receptą na to może być tylko komunizm. Wciąż nie wierzysz? To zapraszamy na efektowne przedstawienie - będą tańce, śpiewy, występy zespołów, światła i muzyka z głośników. Radość, zabawa, sielanka - to czeka Ciebie drogi Szerpie w laickim świecie według Mao. Jednocześnie najbardziej szokujące i niezrozumiałe wydaje się być rosnące poparcie rewolucji wśród emigrantów z Tybetu. To przede wszystkim Oni, polityczni i religijni emigranci, z ogromnym zaciekawieniem i nadzieją w oczach obserwowali tańczące na scenie postacie. W Nepalu pozostają na społecznym marginesie, koczując pod gołym niebem. Tandetne przedstawienia, pełne światełek i błyskotek, mają zwiastować lepsze jutro. W tym całym wariactwie tylko lamowie zachowują trzeźwość umysłów, smutnymi oczami obserwując laicyzację społeczeństwa.
Oddziaływanie na zmysł słuchu to naprawdę bardzo zmyślna strategia. Nepalczycy to niezwykle utalentowany muzycznie naród. Uwielbiają śpiewać i tańczyć. Nieraz, gdy otuleni w śpiworach próbowaliśmy zasnąć, dochodziły nas z oddali nepalskie śpiewy, charakteryzujące się powtarzanym po kilkadziesiąt razy krótkim motywem i zapewne improwizowanym tekstem. Gdy zapada mrok, przy ognisku, można pomyśleć, że czas tu zatrzymał się w miejscu. Muzyka towarzyszy im wszędzie. Śpiewają, gwiżdżą, nucą sobie pod nosem różne miejscowe przeboje, które po pewnym czasie nawet byliśmy w stanie pokojarzyć. Większym luksusem jest noszony w ręce czarny chiński plastikowy magnetofon. Obok szczęśliwego właściciela luksusowego towaru zbiera się wówczas większa grupa miejscowych i dalej podróżują już wspólnie, oczywiście ze śpiewem na ustach.
Bo podróżowanie stanowi sens życia Nepalczyka. Nie potrafią ustać w miejscu. To naród tragarzy. Można by pomyśleć, że urodzili się po to, by dźwigać różnej maści produkty we wszystkich możliwych kierunkach. Na ścieżkach, szczególnie w niższych partiach, mijaliśmy ich dziesiątki. Szczególnie w dniu sobotniego targu przemarsz bywał uciążliwy. Dodając do tego grupy turystów, momentami robiło się naprawdę tłoczno. Trudno się dziwić, że trasa z Lukli do Namche nazywana jest potocznie "autostradą".
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż