U stóp himalajskich ośmiotysięczników
artykuł czytany
2712
razy
Były jednak na szczęście także i takie chwile, gdy byliśmy zupełnie sami. Przede wszystkim podczas przedzierania się na północ, w kierunku Gokyo. Ta trasa wciąż przegrywa w konkurencji z komercyjną przeprawą do bazy pod Mount Everestem, choć nie jest tajemnicą, że właśnie rejon Gokyo oferuje najpiękniejsze himalajskie krajobrazy. Bywały wówczas dni, gdy nie spotykaliśmy w zasadzie nikogo, wyłączając pasterzy. Choć i dla nich nie jest to miejsce przyjazne - otoczenie z każdą godziną, z każdym pokonywanym metrem wysokości, przyjmowało coraz bardziej księżycowy krajobraz. Kamienie oraz lekki szary pył stały się naszym nieodzownym towarzyszem. Wtedy też zetknęliśmy się z pierwszym himalajskim ośmiotysięcznikiem - oświetlona słonecznymi promieniami sylwetka majestatycznego Cho Oyu wskazywała nam przez najbliższe dni drogę na północ. Drogę trudną, bo naznaczoną znaczną zmianą wysokości. Z tego też powodu trasa ku Gokyo często staje się śmiertelną pułapką, pomimo niewielkich trudności technicznych. Wszystkiemu winna choroba wysokościowa- na ratunek może zabraknąć czasu.
My nad trzecie z kolei, szmaragdowe jeziorko Gokyo dotarliśmy bez większych problemów. To nad nim ulokowała się mała osada o tej samej nazwie, niegdyś sezonowa osada pasterska, dziś jako jedyna w promieniu dnia drogi przez cały rok dająca schronienie podróżnikom. Szczęśliwie daleko jej do zgiełku podobnych miejsc położonych w niższych partiach Himalajów. Zatrzymaliśmy się tu na kilka dni, okolica oferuje bowiem wiele trekkingowych atrakcji. A wszystko na wysokości pięciu tysięcy metrów. To wysokość, która już robi wrażenie - przede wszystkim na organizmie.
Widoki wynagradzają jednak cały trud. Idąc wzdłuż najdłuższego w Himalajach (choć niestety przysypanego warstwą pyłu) lodowca Ngozumpa dotarliśmy niemalże do stóp Cho Oyu, jego sylwetka była dosłownie na wyciągnięcie ręki. Po wdrapaniu się na jeden z wielu w okolicy pagórków naszym oczom ukazał się widok jeszcze bardziej spektakularny. Oto w oddali, idealnie na tle błękitnego nieba, rysowała się sylwetka Królowej Gór - Mount Everestu. Zresztą właśnie rejon Gokyo uchodzi na najlepszy punkt widokowy na Everest, który, spoglądając nań od zachodniej strony, nie jest przysłaniany przez ściany potężnej Lhotse.
Pełni szczęścia doświadczyliśmy jednak dopiero po wejściu na Gokyo Ri. Ten bardzo łatwy szczyt, górujący nad wioską Gokyo okazał się być idealnym punktem obserwacyjnym. Widać z niego cztery ośmiotysięczniki - Cho Oyu, Everest, Lhotse i Makalu oraz całe morze himalajskich siedmio- i sześciotysięczników. Wielu wrażeń dostarczyło nam wejście wieczorne, kiedy to daliśmy się skusić wizją zachodu słońca z Everestem w tle. Gruba warstwa chmur pokryła dolinę, nad nią my, oderwani od codzienności, która została gdzieś na dole, samotnie na szczycie przeżyliśmy chwile trudne do opisania.
Bo też całą tę wyprawę można określić mianem codziennego zmagania się ze skrajnościami. Od zgiełku po absolutną ciszę, od śniegu po pustynię, od rekreacji w dolinach po wdrapywanie się na złą sławą owianą przełęcz Cho La. Na monotonię nie sposób narzekać, szczególnie jeśli zapomni się o stereotypach. Bo Himalaje mają wciąż do zaoferowania nieporównywalnie więcej ponad płytkie skojarzenia. Trzeba tylko umieć to dostrzec. Dostrzec między wierszami wszechobecnej komercji. Warto, wrażenia pozostaną na całe życie.
Sponsorem wyprawy została firma Oskar z Warszawy - importer herbat, która umożliwiła realizację wyjazdu
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż