Maciej Zych, Sebastian Czech
Ballada o przekraczaniu granicy
Geozeta nr 4
artykuł czytany
5708
razy
Po zebraniu doświadczeń w Indiach i Bangladeszu sporym zaskoczeniem jest odwiedzenie przejścia pomiędzy Pakistanem a Chinami znajdującego się na przełęczy Khunjerab. Po stronie pakistańskiej formalności załatwia się w położonym 80 kilometrów przed granicą Suście. Żeby móc cieszyć się pieczątką z chińskimi znakami trzeba uzbroić się w cierpliwość i pokonać drogę do odpowiedniego urzędu chińskiego stojącego w odległym o 120 kilometrów od granicy Tashkurganie. W sumie między posterunkami granicznymi jest około 200 kilometrów, a ich obsada zbiera się tylko z okazji przyjazdów rejsowych autobusów. Oczekiwanie po stronie chińskiej trwa krótko. Obsługa dobrze wypełnia swoje zadania, a przeszukiwanie bagażu odbywa się sprawnie i szybko. Poza tym pogranicznicy są mili i chętnie zabawiają turystów rozmową.
- Wiecie towarzyszu - zagadnął po rosyjsku zawiany urzędnik w nierówno zapiętym mundurze - to jest taki, ten, no... - Chińczyk walczył o utrzymanie równowagi na krześle gorączkowo szukając w pamięci brakującego słowa - międzynarodowy esperanto -- wymamrotał z ulgą mając na myśli język Puszkina.
Na posterunku po stronie pakistańskiej panuje całkowity luz. Obsada przychodzi tam do pracy jak na towarzyskie spotkanie. Jeden z funkcjonariuszy ma beret, drugi pas z nabojami, a trzeci karabin. Siły nie w pełni zbrojne siedzą na werandzie rządowego budynku zajmując się kontemplowaniem widoku pobliskich szczytów. Pojawienie się turystów sprawia, że po-granicznicy machają z niechęcią rękami dając w ten sposób do zrozumienia, że nie są zainteresowani jakąkolwiek formą kontroli. Wbijają pieczątkę, obowiązkowo wpisują podróżnych do grubej księgi i po wszystkim. Od czasu do czasu zajrzą do podręcznych toreb, pytając o posiadanie broni, narkotyków i alkoholu. Na tym koniec.
Jednak czasami podróżnych może spotkać niemiła niespodzianka w postaci kontroli bagażu na jednym z wojskowych posterunków znajdujących się między Sustem i przełęczą Khunjerab. Dwóch żołnierzy zatrzymuje autobus powracający z Chin, każe wszystkim wysiąść i rozpoczyna przeglądanie pozostawionych w pojeździe rzeczy. Znalezione w bagażu podręcznym dwie butelki wydały się im podejrzane.
- Co to jest? - zapytał jeden z nich pokazując na litrową plastykową butelkę.
- Wódka.
- Co takiego...? - Widać, że żołnierz nie posiada na tyle bogatego zasobu słów by zrozumieć ten wyraz. Czy to rodzaj wody mineralnej? - odkręcenie nakrętki rozwiewa jednak jego wątpliwości. A ta druga butelka to co? - obrońca pakistańskich granic spojrzał na etykietkę - whisky?! Tego nie można wwozić do Pakistanu. Zabieramy obydwie butelki w celu komisyjnego zniszczenia.
I tak miłe pamiątki z Chin oddaliły się wraz z żołnierzami, którzy zdawali się promienieć ze szczęścia na samą myśl o tym, że dane im będzie "komisyjnie" wylać zawartość butelek w gardła swoje i swoich kolegów, lub też dorobić do pensji sprzedając alkohol na bazarze jakiegoś miasteczka za całkiem okrągłą sumkę.
Są jednak granice, na których posterunki można by po prostu zamknąć, a ich obsługa sprawia, że przypominający wczasowiczów pakistańscy mundurowi wydają się nadgorliwi w pełnieniu swych obowiązków. Przykładem są przejścia między Indiami i Nepalem, gdzie turysta często sam musi odnaleźć celników zakamuflowanych w barakach wciśniętych między karłowate sklepiki. Z własnej woli raczej nikt się nim nie zainteresuje, przez co czasem aż żal chwyta za serce na myśl o dolarach wydanych na wizę. Przecież można było przejść za darmo. Poza tym pieniądze te mogłyby zostać przeznaczone na cel prawie charytatywny, taki jak choćby dofinansowanie straży granicznej.




Przeczytaj podobne artykuły
fotoreportaż