Teneryfa - wyspa o wielu obliczach
artykuł czytany
12638
razy
Chcieli chwilę odpocząć, ale ponieważ pozwolenie na wejście na szczyt jest ważne tylko na wybrane dwie godziny, musieli piąć się dalej. Ostatnie 200m chyba najbardziej strome, poza tym wysokość dawała się we znaki - powietrze już rozrzedzone. W końcu to 3718 m - od poziomu oceanu aż na sam szczyt. Krater kamienisty, z charakterystycznymi zażółceniami, z których unosiły się opary. Czuć było zapach siarki - piekło blisko?
Cała droga zajęła im około 5 godzin razem z przerwami na odpoczynek. Wrócili kolejką linową, 11 euro za osobę dorosłą w jedną stronę. Z kolejki podjechali autobusem do miejsca, w którym zaparkowali samochód i do hotelu. No, nie od razu, trzeba było wyskoczyć na lody w restauracji El Mirador, w Vilaflor - najwyżej położonym miasteczku na Teneryfie, a może i w Hiszpanii. Polecają - bardzo przyjemnie spędzili tam czas.
8 września 2005 - chaotyczny dzień - Masca (Barranco de Masca), Playa Paraiso, koncert gitarowy
Ze świadomością tego, że to już ostatni dzień na wyspie, nie bardzo odnajdujemy się w sytuacji. Tego dnia nie jesteśmy tak dobrze zorganizowani jak do tej pory. Dzieciaki rozkojarzone, Ozzy wypompowany po Teide, powstaje mały misz-masz. Każdy chce podążać w innym kierunku i jeszcze raz zobaczyć ulubione miejsca...
W końcu ustalone - kierunek Masca, urocza, piracka wioska w surowym, dzikim klimacie górskim, z zachwycającą roślinnością. W planach przewidzieliśmy zejście w dół wąwozu Barranco de Masca (zejście prosto do oceanu), jakieś 3 godzinki w jedną stronę. Rozpoczynamy wędrówkę w dół Barranco i na prośbę Ozziego dochodzimy tylko do drewnianego mostka (jest wyraźnie zmęczony). W przewodniku znalazłam informację, że jest to: "trudna trasa, dla doświadczonych"... Nasz 3,5 latek świetnie sobie radził, ale nie doszliśmy do końca, dalej mogło być trudniej. Szkoda! Radzę jednak założyć buty za kostkę (koniecznie). Jeśli nie chcemy wracać z powrotem, możemy zarezerwować miejsca na statku, który wypływa z plaży u wylotu wąwozu do Los Gigantes. Bilety rezerwuje się dzień wcześniej, dzwoniąc do biura Nashira Uno. Robię mamie niespodziankę i zakładam na szyję wisior z muszelek kupiony potajemnie, podoba się!
W Masce polecam zajrzeć do jednej z kilku malowniczo położonych knajpek. Sami skorzystaliśmy - siedzimy na werandzie, sączymy sangrię (jakaś rozwodniona, bez brandy), soki i delektujemy się cudownym krajobrazem; ciągnące się pasma gór, kaktusy - opuncje figowe, palmy w pomarańczowo-zielonej tonacji barw... Doskonałe dzieło Stwórcy. Można kupić słoiczki z miodem, ręcznie plecione koraliki i szereg innych pamiątek.
Wracając zajechaliśmy na Playa Paraiso. Mała zatoczka, pustawo, blisko pole namiotowe, pierwsze, jakie udało mi się zobaczyć na Teneryfie. Coś wisi w powietrzu, jedziemy milcząc, oglądając po drodze liczne, zieleniące się plantacje bananowe.
Dro zaleca pakowanie, ja jednak cichaczem wymykam się na koncert gitarowy, oczywiście Mieszko w majtkach biegnie za mną, Oskar również, Sabina za nimi (człowiek nigdy nie może pobyć sam). Smagły, długowłosy Hiszpan nieźle "wymiata" na gitarach (miał ich chyba z pięć), gra Santanę, Hendrixa... Podchodzi do naszego stolika i daje popis... Wow! Chłopcy zachwyceni! Szkoda tylko, że wieczorkiem nie można popływać w basenie, jest za to ładnie oświetlony. Wracamy w szampańskich nastrojach o 23, zastaję Dro padniętego na łóżku obok walizki, gdzie piętrzy się fura ciuszków. Sprawnie (nie ma to jak kobieca ręka) upycham wszystko do naszej pierwszej walizy na kółkach (kupiona za 50 zł w second-handzie, prawie nówka), jak dotąd zawsze mieliśmy plecaki... No, ale po 10 latach małżeństwa walizkę wypada mieć!
Przeczytaj podobne artykuły