Mont Blanc 2006
artykuł czytany
8387
razy
26 czerwca - poniedziałek
To ma być z założenia lekki dzień i aklimatyzacja do wysokości. Podchodzimy stroma granią do schroniska de Tete Rousse (3167 m n.p.m.). Odpoczywamy przy piwie Mont Blanc (do wyboru tradycyjne jasne lub moje ulubione pszeniczne, mniam), Tete Rousse (nieco ciemniejsze) Schronisko w żadnym wypadku nie przypomina (ani z zewnątrz - bardziej nowoczesne biuro ; ani wewnątrz -bar sieci fast foodów) znanych nam, polskich schronisk z klimatem. Zdecydowanie bardziej odpowiadają mi nasze stylowe, wkomponowane w krajobraz, stare schroniska, w których wciąż jeszcze można kupić ręcznie lepione pierogi z jagodami.
Na kamieniach i śniegu, w miejscu będącym już w praktyce lodowcem o nazwie takiej samym jak schronisko - Glacier de Tete Rousse, rozbijamy namioty, zakładamy nasz obóz wypadowy. Przydają się śnieżne łopaty, zupełnie niepotrzebnie niesiemy szpilki, które zupełnie się nie przydają. Wszystkie odciągi mocujemy są do kamieni, dodatkowo wzmacniając wielkimi skalnymi kawałkami, by namiot nie odfrunął w przypadku silnego wiatru. Jest upalnie ale przyjemnie, spacerujemy po lodowcu w samych spodenkach, ta swoista lodowa plaża nas rozleniwia, gotujemy, rozmawiamy…tak właśnie miało być i jest. Dookoła tylko góry, przed nami Wielkim Kuluar (Le Grd Couloir) ze słynnymi spadającymi kamieniami, zwanymi pieszczotliwie The Rolling Stones. One rzeczywiście tam leca, co rusz widzimy spadające kamienie, a to, że widzimy je z takiej odległości oznacza, ze nie są małe, to realne zagrożenie, z którym przyjdzie zmierzyć się następnego dnia. Im więcej ich leci i im wyraźniej je słychać tym bardziej czujemy się w sercu gór. Dziś pewnie wielu zasypia przy rechotaniu żab, ktos z naszych rodzin może słyszy szczekanie psa, ktoś inny szum morza czy strumyka, odgłosy ulicy a my…spadające kamienie…to one usypiają nas do snu. W nocy temperatura spada do minus 4, jest wyraźnie zimniej, zimowe śpiwory są znacznie przydatniejsze.
27 czerwca - wtorek
Namioty, cześć jedzenia, brudna odzież,ale i czysta bielizna, duże plecaki, troche drobiazgów, drugie buty, łopata zostają w bazie, zabieramy najpotrzebniejsze rzeczy, pakujemy małe plecaki - nie będzie nas w bazie 2 lub 3 dni, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Co wśród tych najpotrzebniejszych rzeczy robi saksofon...? Też bierzemy.
Przed nami najtrudniejszy fragment wspinaczki - 500 m w górę po skale a po dłuższym odpoczynku drugie tyle już po lodowcu. Ruszamy już w uprzężach, w kaskach na głowach, które potrzebne w zasadzie są właśnie w drodze z Tette Rousse (3167 m n.p.m.) do schroniska Gouter (3782 m n.p.m.)Przed Wielkim Kuluarem zakładam raki, choć to tylko kilkadziesiąt metrów. Trzeba przejść przez stromo opadający w dół lodowcowy jęzor przy opadających, staczających się z góry dość obficie kamieniach. Robię pierwsze dwa kroki i……nagle poniżej mnie przelatuje francuski myśliwiec, huk jest potężny, drgania powoduję istny deszcz kamieni z góry, szybko wycofuję się i przyklejam do skały, przy mnie dwóch francuskich turystów. Kamienie lecą, odbijając się w niekontrolowany sposób od skał i śniegu. Z pewnością pilot złamał przepisy, stworzył duże zagrożenie, ja naprawdę się boję - pierwszy raz w tych górach. Ucichło, kamienie toczą się jak zwykle, ruszam na przeprawę przez kuluar ale już bez pewności, bez przyjemności, chciałbym być już po drugiej stronie. Strach troche mnie sparaliżował, wbijam czekan co pół metra, poruszam się krokiem dostawnym co znacznie wydłuża przejście przez lodowy jęzor. Gdy jestem już po drugiej stronie czuje dużą ulgę. Jakiś Anglik prze dobre dwadzieścia minut nie może zdecydować się na tę przeprawę, muszą wrócić po niego koledzy. Z jednej strony kuluaru ja, z drugiej Bartek z Konradem obserwują jego walkę z samym sobą, widać jego strach, Sławek już daleko w górze. Po około trzech godzinach jestem już na granicy skał i wielkiego lodowca, na Aiguille du Gouter w schronisku o tej samej nazwie. Tu pierwszy od kilku dni prawdziwy,ciepły posiłek, herbata. Niedobre wiadomości od schodzących ze schroniska nie spowodowały zmiany planów. Tego dnia prawie nikomu nie udało się wejść na Białą Górę, weszły tylko dwie trójki z przewodnikami, reszta zawracała z powodu na fatalne warunki atmosferyczne. My postanowiliśmy podejść jeszcze kolejne 500 m w górę po lodowcu, by zwiększyć swoje szanse na zdobycie góry w przypadku niestabilnej pogody. Większość wyrusza z Goutera ok. 2 w nocy by po 6 godzinach być na szczycie, my chcemy ten czas skrócić o połowę i wyruszyć o świcie.
Z taki planem, wczesnym popołudniem, przed 16.00 w dwóch dwójkach, już połączeni linami asekuracyjnymi, w rakach i z czekanami jesteśmy gotowi do kontynuowania naszej drogi. Chcemy dotrzeć do schronu Wallot. Oficjalnie wolno tam spać tylko w przypadkach burzy, opadów, generalnie złej pogody uniemożliwiającej wędrówkę, ponadto w schronisku znajdujemy informację, że schron jest w remoncie, ale to raczej dbanie o interes, o sprzedaz miejsc noclegowych w schronisku niż realne prace remontowe. Mamy też informację, że dzień przed nami spali tam Niemcy, więc taka możliwość istnieje.
Ruszamy do krainy lodu i śniegu. Widoczność słaba, mgła i wiatr, ślady niewyraźne. Najlepszą orientację daje wysokościomierz, kierunek znamy, trzeba się wspiąć po lodzie na Dome du Gouter (4304 m n.p.m.) i tam wypatrywać schronu. Z Dome du Router trzeba będzie zejść 100 metrów by pokonując przełęcz (Col du Dome)wspiąć się 150 m do schronu. Podchodząc, co 100 m w górę robimy 5-10 minutową przerwę, przerwy na złapanie oddechu co 20 kroków. Wysokościomierz pokazuje 4300, czas na określenie kierunku zejścia na przełęcz. Nic nie widać, mgła gęsta, ryzyko, że przejdziemy kilkadziesiąt metrów od schronu lub nieco zboczymy z właściwej drogi duże. Nie podejmujemy ryzyka i skuleni siedzimy na lodowcu, Bartek zapalony survivalowiec wykopuje śnieżną jamę, jest równie urocza jak kuchnia, którą z kamieni wybudował przy obozowisku. Niepokój narasta, mgła nie ustaje, choć dość mocna wiejący wiatr daje szanse na jej rozdmuchanie. Nagle przejaśnia się na chwilę, gwałtownie wstajemy, rozbiegamy się w promieniu kilkunastu metrów by wypatrywać schronu. Jest!!! Skaczemy do góry z radości, to pierwszy taki moment, gdy cieszymy się wspólnie, uśmiechnięci z drobnego wydawać by się mogło powodu, to wręcz taniec radości. Nie cieszyliśmy się już nawet tak mocno potem, gdy zdobyliśmy górę. Sprawdziło się przysłowie, że góra nie jest najważniejsza, ale droga która na nią prowadzi. Zostało pół godziny, znamy kierunek, topografie terenu, teraz już nic nam nie przeszkodzi, nawet szalejący wiatr na przełęczy i oblodzone podejście.
W stalowym kontenerze czujemy się luksusowo. Wnosimy trochę śniegu do roztapiania (powyżej 3000 m to jedyny sposób pozyskania wody w terenie naturalnym), grzejemy wodę, znowu parę zupek i przed ósmą jesteśmy w śpiworach. Konrad źle znosi wysokość, boli go głowa. Oby noc dała wytchnienie i pozwoliła zebrać siły. W schronie mieszkamy z 4 Włochami, pod stopniami wewnątrz śnieg, małe okienka, metalowa puszka, a my w niej tacy zadowoleni, że udało się tu dotrzeć, małe rzeczy cieszą. Temperatura minus 10, w samej bieliźnie trochę marznę, ale jakoś nie chce się nic robić nawet ubierać. Rzeczywiście zaczynamy życ w zwolnionym tempie.
Przeczytaj podobne artykuły