Mont Blanc 2006
artykuł czytany
8417
razy
O zmroku rozszalała się burza, potężny wiatr, jakiego dotąd nie przeżywał nikt z nas, gradobicie potęgowane przez metalową konstrukcje i blaszane ściany, nie najlepsze samopoczucie i wystraszeni Włosi.To była okropna noc, w ogóle nie spałem, nawet nie wiem kiedy się skończyła. Trudno powiedzieć bym odpoczął, na pewno mięśnie trochę się zregenerowały, ale stan ducha nie najlepszy. Pomimo iż barak ze stali i waży pewnie ładnych parę ton bałem się po raz drugi. Wszyscy się bali podczas tej burzy, nie piorunów czy błyskawic, ale każdy z nas miał wrażenie, że to może być fatalna w skutkach noc, ze kontener nie wytrzyma, albo, ze zdmuchnie go z tej skały, na której został posadowiony. I cała sytuacja nie była wesoła, brak możliwości odwrotu, zapas jedzenia na 2 dni, Włosi bez zapasu jedzeni, dosłownie bez grama prowiantu!, bez kuchenek i bez gazu, z resztą zimnej wody w termosach, bez śpiworów i materacy. Dobrze, że w baraku były koce- pod nimi, przykryci foliami NRC w ubraniach jakoś przetrwali noc, my w nieco bardziej komfortowych warunkach.
28 czerwca- środa
Jest siódma, potem ósma, a noc jakby się nie skończyła, ciemno, mglisto, hulający wiatr, tylko grad nie wali już tak jak w nocy i pozwala skupić myśli. Trzeba coś zaplanować, bo przecież nie możemy tak tkwić bez końca w tym schronie. Przecież około 6-ej czy 7-ej rano mieliśmy ruszać na szczyt, trzeba mieć rezerwę na powrót.
Około 9.00 postanawiamy, że rezygnujemy, jak tylko pogoda nieco się poprawi odprowadzamy Włochów do Routera, oni chcą być jak najszybciej w bezpiecznym miejscu i sami zwrócili się do nas z taką prośbą, nie znają drogi, a my przecież dzień wcześniej podchodziliśmy z tamtej strony, więc we mgle szanse, że nie zabłądzimy są znacznie większe.
Do Goutera mieliśmy wracać nawet we mgle, czy przy silnym wietrze. Po następnej godzinie wiatr osłabł, była szansa, że wschodzące coraz wyżej słonce, które dla nas było zupełnie niewidoczne spowoduje ruchy powietrza i również poprawi się widoczność. Włosi zmieniają plan - jak warunki pogodowe na to pozwolą - schodzą na stronę włoską, zatem i my możemy pozwolić sobie na korektę planu. Jeśli do południa pogoda zmieni się na tyle, by umożliwić wspinaczkę ruszymy w górę, wówczas z kolejnym noclegiem w Wallocie, gdyż nie zdążylibyśmy już zejść do naszej bazy namiotowej położonej 1600 m niżej od szczytu.
Po 11.00 rozjaśnia się, tylko na siebie spojrzeliśmy, nikt nic nie musiał mówić, w minutę byliśmy gotowi, zastrzyk adrenaliny, szybkie działanie by wykorzystać może przebłysk pogody (a może to trwała poprawa?). Nie ustrzegliśmy się w tym gorączkowym przygotowaniu od błędów - nie zabraliśmy na szczyt ani odrobiny wody, bo to tylko 3 godziny, pierwszy raz nie nasmarowaliśmy twarzy kremem z silnymi filtrami UV (bo nie było to odruchowe przy mglistej pogodzie). I zapłaciliśmy za to - spieczone nosy i schodząca skóra oraz odwodnienie organizmu, ale o tym za chwilę. Nie zapomnieliśmy (Sławek)... saksofonu, który na Mont Blanc mógł się przecież przydać :)
Opady gradu, dziwnej struktury i kształtów śniegu (białe kuleczki), potężny wichura, spowodowały iż większą część drogi przecierałem szlak, brnąc często po kolana. Ta pełnia zimy w środku upałów na dole była nieprawdopodobna, jak i otaczające nas lodowe formy, kraina bajkowa, pusta, nikogo prócz nas. Po niespełna trzech godzinach, pokonując lodowe granie Grande Les Bosses, Petite wysokościomierz pokazał 4800 m, wszędzie było już z górki, Sławek był niespokojny, rozglądał się gdzie by tu jeszcze można wyżej podejść, ale "wyżej" już nie było, jakoś nie chciał w to uwierzyć patrząc na chmury, które przesłaniały widok. Chciało się powiedzieć : "to już?" No i wtedy Sławek wyciągnął instrument, zaryzykowałbym twierdzenie, że to pierwszy saksofonista z instrumentem na Mont Blanc... warto było. Na szczyt dociera Bartek z Konradem, jest cała ekipa, teraz przeżywamy wspólnie chwile radości, bo poranku, który na to zupełnie nie wskazywał. Na szczycie spędzam w sumie około 40 minut spoglądając na świat z innej perspektywy, daleko w dole pod nami, ponad kilometr niżej sterczą skalne szczyty, które normalnie budzą grozę oglądane z Chamonix. Nawet monumentalna Aiguille du Midi jest kilometr niżej. Schodząc w dół mijamy tylko 1 ekipę, chyba Czechów, którzy w tym dniu byli drugą i ostatnia ekipą, które weszła na szczyt. Jesteśmy spełnieni, udało się, dopiero przy zejściu często zatrzymujemy się na dłużej i kontemplujemy miejsce w którym się znaleźliśmy, jest czas na zdjęcia, na pożegnanie z baśniową lodową krainą.
W schronie spotykamy już kolejną ekipę Czechów, którzy zaatakuję następnego ranka. My myślami jesteśmy już na dole, to nieprawdopodobne jak teraz ciągnie nas w dół, tęsknimy za bliskimi, to w zasadzie mój pierwszy moment, gdzie tyle myślę o żonie i córeczkach na tej wyprawie, wcześniej myśli były niespokojne, koncentrowały się na tym jak najlepiej w przec pod górę, teraz gwałtowny zwrot, być już w domu. Rozmawiamy całymi godzinami i herbacie, o tym co zjemy, naprawdę brązowawa woda z roztopu wychodzi nam już bokiem, licytujemy się co kto kupi w supermarkecie.
Przeczytaj podobne artykuły