Trzynaście czterotysięczników
artykuł czytany
3232
razy
Jako pierwsza pojawiła się w mojej głowie niewinna myśl – a może w Alpy? Po kilku zimowych sezonach spędzonych na trekingu i wspinaczce w Tatrach zapragnąłem odwiedzić góry wyższe i trudniejsze. Od pierwszej chwili moim „pewniakiem” był Mont Blanc, najwyższy szczyt Europy. Przyszło mi też do głowy, że może warto zahaczyć o dodatkowy wierzchołek lub dwa, dla aklimatyzacji przed atakiem na „Białą Damę”. Doszedłem jednak do wniosku, że wyjazd tylko dla zdobycia jednej gór jest nieporozumieniem – poświęcać kilka dni podróży i cały swój urlop na jeden wierzchołek wydawało mi się marnotrawstwem czasu i środków. Zacząłem liczyć jak wiele gór mógłbym osiągnąć w czasie miesięcznego wyjazdu, aż po kilku tygodniach analiz doszedłem do wniosku, że nie powinienem mieć kłopotu nawet z kilkunastoma. Gorączkowo przerzucając kartki przewodnika układałem w głowie plan, aż stworzyłem listę dwunastu wierzchołków. Każdy z nich miał ponad 4 tysiące metrów, a zdobywane w rozsądnym tempie i odpowiedniej kolejności umożliwiały aklimatyzację do celów coraz wyższych i trudniejszych.
Moim celem stało się dwanaście szczytów położonych w Alpach Szwajcarskich oraz Francuskich.
Celem wyjazdu było 12 szczytów czterotysięcznych: Weissmies, Allalinhorn, Bishorn, Dürrenhorn, Hochberghorn, Stecknadelhorn, Nadelhorn, Mont Blanc, Dufourspitze, Zumsteinspitze, Signalkuppe i Matterhorn . Były to góry o zróżnicowanej wysokości, trudności i ukształtowaniu, umożliwiające stopniową aklimatyzację. Ze względu na ograniczony czas poruszałem się "na lekko", z niedużym bagażem. Moją bazą były położone w dolinach miejscowości: Saas Fee, Zermatt i Chamonix, gdzie rozbijałem na stałe duży namiot, w góry zabierając tylko niezbędny sprzęt.
Wierzchołki będące moim celem położone były na terenie Alp, w obrębie dwóch pasm. Pierwszym były Alpy Walijskie, leżące w Szwajcarii. Ta rozległa zawiera w sobie więcej niż połowę spośród wszystkich czterotysięczników i jest rdzeniem Alp, ich kwintesencją. Drugą, leżącą nieco na uboczu, są Alpy Graickie, ulokowane na granicy Francji i Włoch, wraz ze wznoszącym się nad nimi masywem Mont Blanc. Dzieli je około 50 kilometrów. Plan zakładał kilka łatwiejszych wspinaczek na terenie Szwajcarii, a następnie wyjazd na stronę francuską. Po zejściu z Mont Blanc zostawało jeszcze 10 dni na zmierzenie się z najtrudniejszymi szczytami – Dufourspitze oraz Matterhornem.
1 lipca wjechałem na teren Szwajcarii i znalazłem się w Alpach.
Bishorn
Tym, co powala mnie na kolana od początku tego wyjazdu były ceny. Licząc mój skromny budżet przeliczałem w głowie ceny wszystkich produktów na złotówki, a wynik działania stawiał mi resztki włosów na głowie. Kanapka na dworcu w Zurichu to 20 zł. Kiedy przyszło do płacenia za bilet w góry, za dwugodzinną podróż cichym, choć przeciętnie wygodnym Intercity zapłaciłem czterokrotnie więcej niż w Polsce. O tak wielkich różnicach wiedziałem oczywiście jeszcze przed opuszczeniem kraju, jednak bezpośrednie zetknięcie z realiami finansowymi jednego z najbogatszych krajów Europy nieco mnie zmroziło.
Nazajutrz rano autobus dowozi mnie do Zinal, małego miasteczka zagubionego na końcu doliny d'Anniviers, we francuskojęzycznej części kraju. Przepakowuję się, zostawiając bagaż na polu namiotowym i wczesnym popołudniem wychodzę w góry. Celem jest Bishorn (4153 m), szczyt łatwy technicznie i cel w dużej mierze aklimatyzacyjny. Półtorakilometrowe podejście z dna doliny kończę dopiero o dziesiątej wieczorem. Tym właśnie różnią się Alpy od Tatr – gdy u nas kilometrowe podejście wystarczy, by zdobyć nawet najwyższy wierzchołek, tutaj jest to zaledwie połowa drogi z perspektywą pokonania nazajutrz podobnej różnicy wzniesień.
Przeczytaj podobne artykuły