Trzynaście czterotysięczników
artykuł czytany
3232
razy
Dom
Po trzech dniach pod Dufourspitze zostają mi do opuszczenia kraju zaledwie dwa dni. Postanawiam wykorzystać je na ostatnie wejście podczas tej wyprawy. Celem jest Dom (4545 m), najwyższa góra położona w całości na terenie Szwajcarii. Wiedziałem, że nie będzie ona łatwa – Dom (w języku niemieckim katedra, nazwa dobrze oddaje wyniosłość góry) wymaga długiego i trudnego podejścia, w dodatku znany jest z burz jakie nawiedzają go wyjątkowo często. Pogoda zdaje się mi jednak sprzyjać.
Podejście z doliny Matter to z początku kilkaset metrów w górę przez las świerkowy, później zaś via ferrata, prowadząca wzdłuż wąskich półek i żlebów, jakie przecinają szeroką skalną barierę u podnóży masywu. Późnym popołudniem trafiam do schronu Domhutte, gdzie zatrzymuję się na noc. Płace 30 CHF (około 100 zł) za miejsce na wąskiej pryczy i zapadam w niespokojny sen.
O trzeciej w nocy pobudka i wyjście na lodowiec. Idę w całkowitej ciemności, mijając od czasu do czasu jakiś zespół, na szczęście droga jest niemal wolna od szczelin. O piątej wyrasta przede mną skalna bariera przełęczy Festijoch. Podchodzę stromą rynną, zgrzyt raków o skałę nie dodaje pewności siebie, kurczowo trzymam się występów skalnych. Po chwili teren staje się jednak łatwiejszy i już po chwili zaczynamy podejście sąsiednim ramieniem lodowca, pod północną ścianę Dom.
Półkilometrowe podejście nią odbiera siły kilku zespołom, które tego dnia idą na szczyt. Wspinamy się w dużych odstępach, samotnie walcząc z zimnym wiatrem, który tego dnia zerwał się nad Alpami i teraz przenika do kości. Starannie omijamy strefy seraków, wiszących nad lodowcem jakby w oczekiwani na nieostrożnego alpinistę, który znajdzie się pod nimi. Droga zdaje się nie mieć końca, ale po dwóch godzinach osiągam grań. Jeszcze kilkaset metrów po oblodzonym śniegu i staję na szczycie. Wyżej nie ma już nic, dokoła zaś – morze szczytów i chmur. Wpinam się dla asekuracji w ramię aluminiowego krzyża na wierzchołku i rozglądam wokół. Dom, moja trzynasta góra, jest bardzo łaskawa, obdarowując bajecznym widokiem.
Zakończenie
Po dokładnie czterech tygodniach od przyjazdu w Alpy siedzę w samolocie startującym z Genewy. Gdy zamknę oczy widzę cały czas górską biel i słyszę skrzypienie czekana w zmrożonym śniegu. A więc tak szybko mija to, co piękne? Sucha statystyka wskazuje, że plan wyprawy zrealizowany został z niewielką nawiązką – 13 szczytów w 28 dni.
Do pełni szczęścia brakuje wciąż Dufourspitze oraz Matterhornu. Ten pierwszy odrzucił moje zaloty, na drugi zaś zabrakło najwyżej trzech dni. Patrząc przez okno na moknąca w deszczu Genewę, która oddala się w zawrotnym tempie, myślę jednak, że każde takie niepowodzenie, to nieme zaproszenie od gór, by wrócić i spróbować raz jeszcze. Połowa sukcesu to marzenia, druga – to podążać za nimi.
Dziękuję wszystkim osobom, których wsparcie umożliwiło mi zorganizowanie wyprawy „Alpy 12 x 4000”. Dziękuję także tym, których życzliwości i ciepła doświadczyłem w drodze przez góry – podczas tej podróży i wszystkich poprzednich.Special thanks to Mrs. Jannine Venetz from Saas Grund for great hospitality and help.
Strona autora:
www.lukaszsupergan.com
Przeczytaj podobne artykuły