Trzynaście czterotysięczników
artykuł czytany
3227
razy
Początek drogi to Les Houches, niewielka wieś Białej Góry, z której zatłoczony tramwaj wywozi turystów na wysokość 2700 m. Za stacją Nid d'Aigle zaczyna się droga na wierzchołek. Obładowany sprzętem i zapasami na cztery dni idę skalną kotliną, by po trzech godzinach znaleźć się u stóp Aiguille du Gouter (3817 m), wysuniętego na wschód ramienia Mont Blanc. Wschodnią ścianą Aiguille du Gouter opada pełny śniegu żleb, którym spadają co chwila lawiny kamieni. Przejście w poprzek tej rynny przypomina strzelanie do ruchomego celu. Problem w tym, że teraz celem jestem ja, a wiele pocisków ma masę dziesiątków kilogramów, zatem uderzenie może oznaczać koniec. Bacznie obserwując górę żlebu przeszedłem go szybkim krokiem. Pół minuty później za moimi plecami z hukiem przelatuje kanonada głazów...
Tego wieczoru wykopuję platformę na grani i rozbijam namiot. O północy zrywa się silny wiatr, grożąc wyrwaniem mojej małej kopułki. Nie pamiętam, aby choć na chwilę zasnął. O drugiej, wśród kompletnych ciemności, zwijam biwak. W stronę szczytu maszeruje już długi rząd milczących postaci, kulących się na mroźnym wietrze. Pogoda szybko weryfikuje nasze siły i już po kilkuset metrach widzę pierwszy wycofujący się zespół, po chwili kolejny. Trzy godziny później zatrzymujemy się w blaszanej budzie schronu Vallot, na 4300 m.
Wciśnięty w kąt obserwuje ludzi. Kilku Polaków spędziło tę noc w schronie, obudzeni naszym wejściem niechętnie usuwają się pod ściany. Naprzeciwko leżą na podłodze cztery zwinięte postacie – na pierwszy rzut oka wyglądają na martwych i dopiero po dłuższej chwili stwierdzam że żyją. Są przemarznięci i wykończeni brakiem snu i aklimatyzacji. Młody Czech wstaje z pryczy i wybiega, kurczowo ściskając rolkę papieru. Jego organizm najwyraźniej buntuje się przeciw nagłej zmianie wysokości. Przez kilka godzin odpoczywam w schronie, zanim decyduję się na zmierzenie z wichurą. Wraz ze mną rusza kilku Polaków. Przez dwie godziny pokonujemy zakręty stromej grani, a gdy docieramy do jej najwyższego punktu nie możemy uwierzyć – to tu? Kilka zdjęć, łyk herbaty i już uciekamy w dół.
Ten dzień i kolejny spędzamy w schronie, odcięci od świata śnieżycą. Moi współtowarzysze podejmują próbę zejścia, jednak z braku kompasu gubią się na lodowcu i wracają. Czekam cierpliwie na poprawę pogody, zapowiadaną na kolejny, czwarty dzień. Na szczęście nazajutrz chmury znikają. Przez dwie godziny wspinam się granią Bosses na szczyt, gdzie wita mnie wschód słońca. Najpiękniejszy, jaki pamiętam.
Przez ponad dwanaście godzin trawersuję cały masyw, przechodząc po drodze Mont Maudit i Mont Blanc du Tacul. Droga tylko pozornie okazuje się łatwa. Podczas zejścia chwila zawahania zamienia się w upadek i długi zjazd stromym, oblodzonym zboczem. Ciało szybko nabiera prędkości. Odruchowy przewrót i wbicie czekana zatrzymują upadek, ale widok szczelin na lodowcu niżej uświadamia, że było blisko... Po kilkunastu godzinach kończę trawers Mont Blanc, docierając do stacji kolejki Aiguille du Midi.
Masyw Breithornu
Wznoszący się na południe od Zermatt szczyt Breithornu nie jest szczególnie trudny do osiągnięcia. Największym problem dla Polaka okazać się może wysupłanie ze skromnych zasobów ponad trzystu złotych, jakie trzeba zapłacić za kolejkę linową na Klein Matterhorn.
Kolejka linowa z Zermatt wywozi turystów i narciarzy na wielkie plateau Breithornu, skąd do wierzchołka pozostaje niespełna 400 m. Tak „korzystne” położenie względem stacji gwarantuje górze frekwencję kilkuset osób dziennie. Tłok na grani widoczny jest z dala. Przezornie nie pcham się do góry, rozbijając namiot na rozległym płaskowyżu i dopiero przed zachodem słońca, gdy śnieg już nieco zamarza, wychodzę na szczyt. Wiatr dmie niemiłosiernie, górujący nad doliną Matterhorn otula gęsty płaszcz chmur. Słońce zachodzi, gdy mocno „powietrzną” granią wchodzę na sąsiedni Breithorn Środkowy. Dalej grań staje się już bardziej akrobatyczna, wracam więc w dół, do miejsca biwaku.
Przeczytaj podobne artykuły