Trzynaście czterotysięczników
artykuł czytany
3232
razy
O piątej rano, w towarzystwie kilku zespołów wychodzę na lodowiec Turtmann. Czuję się nieswojo maszerując sam, na szczęście szczelin brak. O piątej rano wschodzi słońce, zalewając góry dokoła łagodną, ciepłą poświatą. Idę szeroką doliną, stopniowo przechodzącą w północne zbocze góry. W połowie drogi, gdzieś na 3500 m, ciało zaczyna protestować przeciwko małej ilości tlenu. Płuca pracują jak miechy, nogi nieznośnie ciążą, odpoczywam co kilkadziesiąt kroków, pokonując bez zatrzymywania się najwyżej dziesięć metrów wzwyż! Mijają mnie pierwsi wracający ze szczytu. Około dziesiątej docieram na grań, której krótki, eksponowany odcinek wyprowadza na szczyt. Jestem sam, a wokół mnie – morze białych olbrzymów otulonych chmurami. Półgodzinny odpoczynek, zdjęcia i już schodzę lodowcem do miejsca biwaku.
W dolinie Saas
Najwyższe szczyty Alp, za wyjątkiem Mont Blanc, wznoszą się w masywie Alp Walijskich. Tę część gór tworzą biegnące z grubsza południkowo pasma, rozcięte głębokimi dolinami, wpadającymi na północy do wielkiego obniżenia doliny Rodanu. Rejon ten, chociaż słynący z bogactwa winnic, jest niezwykle suchy, gdyż wiejące od południa, znad Morza Śródziemnego wiatry, zostawiają swoją wilgoć na południowych stokach Alp. To powoduje, że w tym rejonie Szwajcarii każda kropla wody jest pieczołowicie wykorzystywana do nawadniania winnic, czego świadkiem jestem podróżując przedpolem gór. Z drugiej strony wyjątkowo żyzne gleby pozwalają tu rozwijać się roślinom na dużych wysokościach, gdzie normalnie występują już tylko skalne turnie i flora porostów.
Na kolejne dwa tygodnie rozbiłem namiot w Saas Grund, niedużym miasteczku w niemieckojęzycznym regionie Szwajcarii. Zaledwie kilkanaście kilometrów dzieli je od Zinal, mojego poprzedniego miejsca biwaku, a jednak wystarczy to, by znaleźć się w innym kręgu kulturowym. Choć tradycyjne, drewniane domy są tu bliźniaczo podobne, ich mieszkańcy posługują się specyficznym dialektem niemieckiego. Kiedy ich słucham, wyławiam pomiędzy znajomymi słowami wyrazy francuskie i... łacińskie. Szwajcaria, kraj federacyjny, którego kantony do dziś zachowały znaczną niezależność, pozostaje niezwykłym tyglem wielu kultur, a wpływy niemieckie, francuskie, włoskie i helweckie tworzą swoistą mieszankę, nadając niewielkiemu państwu wyjątkowy charakter.
Któregoś ranka udaję się w jakiejś sprawie do właścicielki kempingu. Wychodząc ze swojego kantorka krzyczy:
- Johann, schliss bitte die Porte!
Wszystko pasuje z wyjątkiem ostatniego słowa, ewidentnie włoskiego. Z takimi obcymi naleciałościami spotykam się w Szwajcarii na każdym kroku.
Weissmies
Idąc na Weissmies zrezygnowałem z podejścia mało bezpiecznym lodowcem, na rzecz trudniejszej, ale pozbawionej szczelin grani południowej. Nocuję na przełęczy Zwischenbergenpass, na wysokości prawie 3300 m. Godzinę drogi w dół jest schronisko, jednak cena noclegu przekonuje, że warto brać w góry namiot.
Podrywam się do wyjścia o piątej, widząc w oddali kilka osób zmierzających na grań. Wspinają się śnieżnym zboczem, wyżej przechodzącym w ostry, skalny grzebień i asekurują wzajemnie w trudniejszych miejscach. Grań okazuje się dość eksponowana, nie na tyle jednak, bym nie dał rady iść bez asekuracji, radośnie przemykam więc między zespołami idąc „na żywca”.
Po raz pierwszy widzę kilkuosobowe "tramwaje" złożone ze związanych blisko siebie ludzi holowanych przez przewodników. Ten kto decyduje się na korzystanie z tej opcji skazuje się na wędrówkę w tempie najsłabszego, częste postoje, a w trudnym terenie ryzyko kopnięcia przez poprzednika. Odnoszę wrażenie, że idący w takich grupach ludzie, ciasno związani linami, idący niemal bez odstępów, są często całkiem pozbawieni radości wspinania. Swoją droge zaczynają o czwartej, ciepło ubrani wychodzą na lodowiec, ale gdy wzejdzie słonce i temperatura podniesie się, żaden nie jest w stanie zatrzymać się, rozebrać, napić wody, odpocząć. Hamowałby przecież cała grupę. Toteż często dostrzegam, idących w słońcu wspinaczy, ubranych w grube kurtki, cierpiących z powodu pragnienia, zmęczenia i braku tlenu. W ich oczach widać tylko ból istnienia, entuzjazm pojawia się tylko na chwilę, na szczycie, za którego zdobycie płacą przewodnikowi w setkach euro.
Przeczytaj podobne artykuły