Trzynaście czterotysięczników
artykuł czytany
3232
razy
Nazajutrz ruszam w droge na wschód, po włoskiej stronie masywu, lodowcem Verra. Przede mną kilkanaście zespołów, idących wyraźną ścieżką pod ścianę Polluxa. Zaczynam podejście na grań, z początku stromym, pełnym lodu kuluarem, następnie kamienistą ścianą, wyprowadzającą pod niewielki balkon skalny, gdzie czeka już w kolejce kilka zespołów. Wzdycham ciężko i czekam, a gdy przychodzi moja kolej podciągam się na poręczówce w stronę półki, na której stoi kilku Włochów. Gdy próbuję zająć miejsce obok nich, niespodziewanie dostaję kopniaka rakiem w czoło. Było blisko! Na szczęście kończy się tylko małym guzem, ale ostre kolce minęły moją czaszkę o centymetry.
Powyżej balkonu pionowa, gładka ścianka, opadająca na drugą stronę grani ponad stumetrową otchłanią. Bez asekuracji nie mam zamiaru ryzykować. Schodzę z powrotem przez kuluar i atakuję śnieżnym zboczem od zachodniej strony. Pogoda psuje się, nie widać już nic, ale tym razem nie napotykam trudności i bez kłopotu osiągam wierzchołek Polluxa. Mimo zmęczenia i chmur zakrywających okolicę decyduję się jeszcze na drugie tego dnia wejście.
Wznoszący się w pobliżu Castor, choć nieco wyższy, okazuje się nieco łatwiejszy. Góra zaskakuje mnie jednak czym innym – wąską, ale głęboką szczeliną ziejąca zaledwie 20 metrów poniżej grani szczytowej. Szukam przez moment bezpiecznej drogi dokoła, tej jednak nie ma. Na kilka długich sekund zawierzam lodowemu nad przepaścią. Asekuruję się czekanem, sprawdzając kilka razy stabilność śniegu po drugiej stronie, ale i tym razem się udaje. Kilka podobnych szczelin mijam w drodze powrotnej przez lodowiec, nie mogąc się nadziwić, jak wiele z nich pojawiło się w ciągu jednego zaledwie dnia.
Monte Rosa
Wejście na najwyższy szczyt Europy było wspaniała nagrodą za cierpliwość długiego oczekiwania w schronie. Jednak o jego to nie trudności techniczne, ale pogoda i wysokość, decydowały o jego nieprzystępności. Drugi co do wysokości szczyt Alp, Dufourspitze, jest inny. Tam, poza znaczną wysokością (4634 m), czeka mnie wspinaczka długą i trudną granią szczytową. Wejście jest trudniejsze, a atakowanie góry samotnie wymaga spędzenia pod nią nawet czterech dni. Obecność w rejonie wierzchołka jest jednak okazją do wejścia na jego trzy mniejsze „satelity” - Zumsteinspitze, Parrotspitze i Signalkuppe, każdy liczący ponad 4400 m.
Kilka godzin zajmuje mi przejście labiryntem szczelin lodowca Grenz i jego rozsypującymi się morenami. Od strony włoskiej wieje silny fen, niosąc tumany pyłu. Ścieżka pojawia się i znika, błądzę kilka godzin, zanim o zachodzi słońca rozbiję namiot u stóp masywu, pod lodowcem Monte Rosa. Zmęczenie drogą powoduje, że nie jestem w stanie obudzić się o drugiej do wyjścia. Wstaję wściekły o dziewiątej, przy doskonałej pogodzie i mogę jedynie przenieść biwak dwieście metrów wyżej, a przez resztę dnia odpoczywać, szykując się do wyjścia na Dufourspitze.
Nocą lodowiec staje się czarną pustką, na której jedynym punktem odniesienia jest mały krążek światła czołówki. Sierp księżyca nie rozświetla otoczenia nawet odrobinę, ostrożnie szukam więc drogi ku górze. Z początku nie sprawia mi to kłopotu, jednak po godzinie trafiam na pas głębokich szczelin, jak się okazuje – barierę nie do pokonania. Drogi naokoło nie ma, robię więc coś, co bardzo łatwo może oznaczać zakończenie tej wyprawy – wchodzę pomiędzy ziejące ze wszystkich stron przepaście. Szukając drogi w plątaninie szczelin i bloków lodu zapędzam się w miejsce, z którego dalszej drogi już nie ma. Brak już wokół bezpiecznego miejsca, każdy fragment lodu na którym staję wydaje ostrzegawczy chrzęst, ja zaś nie wiem dokąd iść. Drogi odwrotu nie ma, tylko niekończące się szczeliny. Staję w miejscu, usiłując zachować spokój i zaczynam wypatrywać jakiegokolwiek przejścia.
Powrót na bezpieczniejszy fragment lodowca poniżej wymaga przekroczenia kilku mostów lodowych o wątpliwej wytrzymałości. Nie mam jednak wyboru – wstrzymując oddech przechodzę nad głębokimi szczelinami. Rzut oka w dół uzmysławia mi, że ewentualny lot oznacza co najmniej połamane nogi i żebra. Klnę własną głupotę, przywołując w pamięci wypadki osób, które postąpiły równie głupio jak ja, tym razem jednak się udaje i po kilkunastu minutach wracam na bezpieczny fragment lodowca. Wiem jednak, że na szczyt nie wejdę – ponowna próba przejścia przez szczeliny może zakończyć się tragicznie, jeśli nie teraz, to w drodze powrotnej, gdy słońce nadtopi słabe lodowe mosty.
Przeczytaj podobne artykuły