Najwyższa kulminacja Gór Skandynawskich – Galdhøpiggen ( 2469 m n.p.m.)
artykuł czytany
2555
razy
Po sprawdzeniu i spakowaniu sprzętu niezbędnego by zdobyć szczyt o godzinie 8.00 wyruszamy. Teren był dosyć trudny z powodu mokrego śniegu. Szlak którym szliśmy był niebezpieczny z powodu setek szczelin ukrytych pod warstwą śniegu, które z wielką trudnością omijamy często wpadając w nie aż po pas, co bardzo spowalnia marsz. Pogoda nam sprzyjała. Norwegowie mówili, że już od dawna nie mieli tak wysokiej temperatury na tej wysokości, a krajobrazy były piękne, w około pustynie lodowe i czyste niebo.
Widzimy pierwsze duże wzniesienie, które wyglądało jak szczyt na który idziemy, ale było to złudzenie, bo za nim było kolejne, a dopiero trzecie z rzędu był naszym celem i nosiło nazwę Galdhøpiggen (2469 m n.p.m.).
Podejście pod kolejne wierzchołki były długie, strome, pokryte zapadającym się mokrym śniegiem, który coraz wyżej przekształcał się w twardą skorupę z powodu spadającej temperatury (- 6 stopni) i wiatru który mimo słońca był mroźny i suchy. Szczyt zdobyliśmy o godzinie 14.00 czego nie wiedzielibyśmy patrząc na położenie słońca względem ziemi ponieważ znajdowało się ono na tej samej wysokości, co w samo południe. Zegarki były więc niezbędne. Nasz trekking był dość powolny no i trzeba doliczyć krótką drzemkę w połowie trasy. Na szczycie jest mały schron. W nim serwowana bywała lemoniada, herbata i kawa z rozpuszczającego się na dachu śniegu. Śmigłowiec dostarczał prowiant. Kiedyś przez całe wakacje, bez względu na aurę, mieszkała tu rodzina. Dwa wcześniejsze schrony zostały zmiecione. Przy pięknej pogodzie panorama obejmuje 35 tys. km kwadratowych co przekłada się na piękne widoki.
Zejście ze szczytu próbowaliśmy przyspieszyć zjeżdżając na karimatach, ale śnieg na tej wysokości był twardy i bardzo „ostry”, co spowodowało przetarcie karimaty i uszkodzenie naszych siedzeń. Zdobycie szczytu wraz z bezpiecznym powrotem trwało 11 godzin.
Poprzez głębokie doliny prowadzą oznakowane i nieoznakowane szlaki turystyczne. Schroniska oddalone są od siebie o kilka godzin marszu. Większość z nich, czyli ponad 320, należy do Den Norske Turistforening (DNT), czyli Norweskiego Towarzystwa Turystyki Górskiej.
Odjechaliśmy żegnając się z górami, przejeżdżając po kilku niestety lemingach, których mimo umiejętności kierowcy nie mogliśmy ominąć i pojechaliśmy w stronę Oslo, a stamtąd samolotem do Polski.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż