Trzy oblicza Norwegii - Fiordy, Lofoty, Nordkapp
artykuł czytany
10755
razy
Wyprawa rowerowa do Norwegii 2006
Odgłos nadjeżdżającego pociągu oznaczał, że już za kilka minut wsiądę do wagonu, zasuną się drzwi i wyruszę w moją pierwszą podróż. Na koniec usłyszałem jeszcze kilka ciepłych pożegnalnych słów od bliskich, którzy strasznie przeżywali ten wyjazd i pora było się zbierać. Przez kilka następnych godzin wsłuchiwałem się w stukot jadącego pociągu i wpatrywałem się w przesuwający się za oknem krajobraz. Jednocześnie próbowałem sobie wyobrazić jak to będzie. Jak przywita mnie Szwecja i jakie przygody szykuje dla mnie Norwegia. Znając Skandynawię ze zdjęć i z informacji, jakie udało mi się znaleźć, byłem bardzo podekscytowany myśląc o tym, co mnie tam czeka.
Wreszcie po dwóch przesiadkach i bieganiu z całym ekwipunkiem od jednego pociągu do drugiego dotarłem do Gdyni, skąd płynąłem do Karlskrony. Pozostało mi jeszcze znaleźć terminal promowy i po odprawie byłem już na pokładzie promu.
Siedząc na pokładzie zewnętrznym wpatrywałem się w zabudowania portowe i płożące się w oddali, u stóp wzniesienia miasto. Odbierałem jeszcze ostatnie telefony i sms-y od rodziny, znajomych, którzy cały czas nie dawali o sobie zapomnieć dodając mi otuchy. Wreszcie odgłos cicho do tej pory pracujących silników wzmógł się, a mozolnie, jakby trochę opieszale zaczął wypływać z portu. Wydobywający się z głośników głos kapitana poinformował, że właśnie obraliśmy kierunek na Szwecję. Gdynia powoli stawała się wspomnieniem. Doki i stocznia przesuwały się z wolna jakby chciały jak najdłużej skupić na sobie uwagę. Szkielety budowanych statków niczym statki widmo żegnały pasażerów stając się ostatnim obrazem, jaki zapada w pamięci. Jednak i one ostatecznie zniknęły. Zniknęła Gdynia gdzieś za horyzontem pochłonięta przez wody Bałtyku, a prom rozpruwając fale wypłynął na pełne morze. Zapadła noc, więc podróż szybko minęła. Gdy się rano obudziłem właśnie zbliżaliśmy się do wybrzeży Szwecji, o czym świadczyły charakterystyczne skalne wysepki porozrzucane wzdłuż brzegu, niczym pułapki zastawione na przypływające statki.
Powitanie, jakie zgotowała mi Skandynawia do gorących nie należało. Ciemne złowrogo wyglądające chmury, które grubą warstwą przykrywały niebo, sprawiały wrażenie, że zaraz zwalą się przybyszom na głowy. W przeciwieństwie do aury celnik uśmiechnął się i życzył miłego pobytu na terenie Szwecji. Sam do końca nie wiem, czy chciał wyrazić pewne uznanie na widok mojego roweru, który był obładowany jak wielbłąd w karawanie, czy też było w tym trochę ironii, ale przynajmniej on wysłał jakieś pozytywne fluidy.
Od tej pory rozpoczęło się moje pedałowanie przez Skandynawię, gdzie czeka mnie ponad 55000 km do przejechania. Szybko, więc zabrałem się do jazdy. Początkowo wykręcanie kolejnych kilometrów szło dosyć opornie. Po opuszczeniu Karlskrony i ruszeniu w głąb Szwecji wiatr jakby sprzemierzył się przeciwko mnie i chciał pokazać, że nie będzie to niedzielny spacerek. Ja jednak doskonale wiedziałem, na co się porywam i nastawiłem się wcześniej na różne niesprzyjające warunki, więc zaskoczony nie byłem. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że trudy wyprawy czekają mnie w norweskich górach, na wybrzeżu i oczywiście na północy kontynentu.
Im dalej od wybrzeża tym droga co raz bardziej zmieniała swoje oblicze, pokazując od czasu do czasu pazurki. Stawała się pofalowana bardziej niż wody Bałtyku podczas rejsu do Karlskrony, a ja niczym łódeczka targana przez rozwścieczone fale znajdowałem się raz na dole, raz na górze. Najbardziej taki nierówny i szarpany rytm jazdy dawał się we znaki pierwszego dnia. Do połowy zaplanowanego dziennego limitu 125 kilometrów jechało się całkiem znośnie. Niestety w pewnym momencie do głosu zaczynało dochodzić zmęczenie wcześniejszą kilkugodzinną jazdą pociągiem i bieganiem z całym ekwipunkiem po schodach z jednego peronu na drugi. Jak się później okazało nie pozostało to zupełnie bez znaczenia i osłabiło mój organizm na samym początku. Nagle poczułem się jakby ktoś wyłączył mi zasilanie. Bardzo dziwne było to uczucie, bo zwyczajnie nie miałem żadnej mocy w nogach, które zrobiły się jak z waty. Co raz częściej się zatrzymywałem, a naciskanie na pedały przypominało syzyfową pracę, bo tempo jazdy i tak pozostawało opłakane. Największym zaskoczeniem dla mnie było to, że jadąc niemal zasypiałem na rowerze. Okropnie się czułem tego pierwszego dnia wyprawy. Teraz mogę powiedzieć, że był to najgorszy dzień podczas całej 45 dniowej podróży, jeśli chodzi o jakieś objawy zmęczenia. Z trudem dociągnąłem tego dnia do 125 kilometrów, chociaż na sam koniec jechało mi się znacznie lepiej. Szybko znalazłem kawałek pola gdzie mogłem rozbić namiot. Jedyne, o czym wtedy marzyłem to zasnąć i wypocząć, aby być gotowym do dalszych rowerowych zmagań, bo zakończony dzień nie napawał optymizmem.
Na szczęści problemy z pierwszego dnia okazały się jednorazowym buntem organizmu, który nie spłatał mi więcej takiego figla. Jeszcze przez 2, 3 dni zdarzały się pojedyncze bóle w mięśniach czy stawach, ale w końcu nogi potrzebują też czasu żeby przystosować się do zwiększonego wysiłku. W każdym bądź razie więcej kondycyjnych problemów nie miałem, a o koszmarnym początku szybko udało mi się zapomnieć. Również aura postanowiła spuścić z tonu i obdarowała mnie piękną, słoneczna pogodą na dobrych kilka dni.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż