Brama Afryki - Dona nobis pacem cordium
artykuł czytany
9489
razy
Z Casablanki jedziemy do Walidiji, nad Ocean Atlantycki. Wita nas laguna, otoczona plażami i tłumem marokańskich wczasowiczów. Aby dostać się na plażę nad samym oceanem musimy się przeprawić przez lagunę łódkami tamtejszych "flisaków". Tak też czynimy, potem kąpiemy się pośród skał i zieleni roślinności, krabów, ślimaków, rybek. W tych rejonach można też obserwować pelikany, flamingi i inne ptactwo - my jednak ich nie dostrzegliśmy. Ocean nocą popychany księżycem zalewa plażę, więc spać uciekamy na klif. Cali z soli, która unosi się w nadoceanicznym powietrzu, następnego dnia, jak zwykle klekoczącym autobusem, docieramy do Safi, gdzie przesiadamy się do następnego, z firanką czerwoną i frędzlami na przedniej szybie, trochę kojarzącą mi się z Mongolią. W autobusie jedzie z nami kura pod siedzeniem, bagaże są na dachu, choć czasem jeżdżą też tam ludzie, owce czy kozy. Jedziemy do Marakeszu.
Białe miasta są na północy Maroka, Marakesz to już miasto czerwone. Takiego koloru jest budulec i otoczenie dróg w pustkowiach wzgórz, gór, ziemi spalonej, pól piachu i żwiru, kamieni i pojedynczych krzewów. Żółć, pomarańcz, czerwień. Czerwonego koloru są też legendy, że to krew splamiła południe. W Marakeszu odwiedzamy merdesę Ben Youssef, czyli szkołę Koranu i garbarnie, w których, by nie czuć wszechobecnego odoru, oprowadzający wręcza nam gałązki mięty. Większość czasu chodzimy jednak po obszernej medinie pełnej suk, czyli targów w uliczkach, szukając pamiątek, które tu podobno są najtańsze, ale chyba niekoniecznie jest tak w rzeczywistości. Suki z wyrobami drewnianymi, garncarskimi, skórzanymi, z dywanami, warzywami, mięsem, owocami i inne, wciągają wzrok i pochłaniają czas, ale nie można nimi nie pospacerować i nie poczuć tej niepowtarzalnej atmosfery. Atmosfera ta jednak kulminację swą osiąga na centralnym placu mediny Dżemaa?el?Fna, przy którym stoi wysoki meczet Koutoubija. Zgiełk przeogromny, dym z przygotowywanych kuskus?ów i tadżin?ów, stragany z sokami pomarańczowymi, występy kuglarzy, artystów, szaleńców, zaklinaczy węży, małpy na łańcuchach w klatkach, warany, kameleony, żółwie, setki kotów bezpańskich, osły i muły. Ten zgiełk przeszywają, jak to w państwie islamskim, pięć razy dziennie, głośne nawoływania z minaretu do modlitwy. Plac Dżemaa?el?Fna - brama Afryki.
Podczas pobytu w Marakeszu wyskakujemy na dwa dni w Wysoki Atlas by zdobyć najwyższy szczyt Maroka. Wiele rzeczy zostawiamy na przechowanie w hotelu, w którym śpimy na dachu. Jest to najtańsza usługa noclegowa w marokańskich hotelach, a ceny za tą przyjemność wahają się od 10 do 30 dirhamów, czyli od ok. 1 do 3 EURO za osobę. Wysoki Atlas wita nas małym deszczem. Wchodzimy, wchodzimy, mijamy górską mini?wioskę, w której Berberowie sprzedają różności. Kupujemy sobie chusty, w pustynnym stylu wiążemy je na naszych głowach i ruszamy dalej. Gdy dochodzimy w pobliże schroniska na wysokość około 3200 metrów zaczynamy odczuwać wpływ wysokości - płytki oddech, lekki ból głowy, dziwny stan umysłowy. Ja miałem już "zaszczyt" przebywać dwa razy na wysokości około 4000 metrów, reszta grupy jednak nie, ale jest dobrze. Śpimy w namiotach za darmo - tak tu w górach jest - i około 5.30 rano, lepiej się już czując, jesteśmy na szlaku na szczyt. Godzinka bardzo stromego i piarżystego podejścia, potem jeszcze trzy godzinki dosyć strome i jesteśmy na szczycie Toubkal. Z plecaka wyciągam teczkę, a z niej cztery kartki. Zmęczeni, w stanie zmniejszonego dotlenienia mózgu, robimy sobie zdjęcia z napisem DONA NOBIS PACEM CORDIUM - daj nam pokój serc. 4167 metrów i zaczynamy schodzić. Idziemy na dół z przerwą w schronisku, aż do nocy. W Imlil, czyli górskiej wiosce, bazie wypadowej na Toubkal, kolana nam się gną, jak zboże na wietrze. Ponad pół godziny chwytamy (czyli targujemy się) taxi i wracamy do Marakeszu. Ta noc była koszmarem dla mojego żołądka, na szczęście tylko ta jedyna. W górach spotkaliśmy znajomych Adama z wydziału Nauk o Ziemi. W Katowicach nie spotkaliśmy się nigdy, spotkaliśmy się w Maroko na jednej z gór. A co najciekawsze to fakt, że spotykamy ich znowu w hotelu w Marakaszu. Razem na dachu pijemy wino, na które w Maroko, na inne alkohole też, trzeba prawie że polować. Islam zabrania alkoholu i jest on dostępny w bardzo niewielu sklepach. Następnego dnia dwunastka Polaków dzieli się z powrotem na dwie szóstki i kontynuuje wojaże.
Ruszamy na wschód, przez górskie przełęcze i wijąc się ciemną nocą nad przepaściami jak wąż po księżycu, docieramy do Boumalne?du?Dades, tam organizujemy sobie wycieczkę do wąwozu Dades. Boumalne jest spalone Słońcem, otoczone wzgórzami, w dolinie pas soczyście zielonych ogrodów?oaz, w których rosną palmy, uprawia się warzywa, figi, agawy i wiele innych cudów przyrody. Krajobraz kojarzy mi się z Iranem, który znam z filmów. Wąwóz Dades jest już bardziej "górskim" przeżyciem. Docieramy nim na przełęcz, gdzie spotykamy dwóch Berberów Nomadów. Od jednego z nich otrzymujemy zaproszenie na wesele do wioski. Owo zaproszenie wyprzedziło jednak inne - wieczorem idziemy na kuskus do domu Brahima, spotkanego w księgarni w Boumalne. Tak też się dzieje. Spędzamy niesamowity wieczór, pijąc kilka razy "mintee", ubierając się w tutejsze stroje, oglądając dom i zwierzęta, a przede wszystkim poznając i rozmawiając z licznymi członkami rodziny Brahima. W końcu spędzamy w ich domu noc, nasze plecaki spędzają noc w hotelu. Rano na świeżym powietrzu jemy świeży chleb z miodem i z oliwą. Nadchodzi też czas pożegnania z tą wielkoduszną i radosną gościnnością, z której przykład czerpać powinien cały świat. Z Boumalne ruszamy w stronę Tinerhiru.
Z Tinerhiru jedziemy do wąwozu Todra, imponującego swoimi trzystumetrowymi pionowymi ścianami. Śpimy w hotelu na dachu, ze skałami nad głową, u samego wylotu wąwozu, w którym to miejscu zwęża się on do kilkunastu metrów - ściany prawie się łączą. Robimy kilkugodzinną wycieczkę przez ten wspinaczkowy raj i wracamy do Tinerhiru, gdzie szukamy połączenia z Merzougą, czyli bazą wypadową na pustynię.
Z różnych powodów wieczorem znowu przekraczamy progi marokańskiego domu, zaproszeni na herbatę, kuskus, rozmowy i wspólne muzykowanie na bębnach, tym razem u człowieka imieniem Said. On też załatwia nam nocleg w hotelu, w pokoju, za jedyne 10 dirhamów od osoby, co jest najtańszą ofertą w naszej podróży. W końcu rano jedziemy autobusem do Erfoud, a stamtąd samochodem terenowym do naszego hoteliku, niestety nie w samej osadzie Merzouga, lecz gdzieś na pustkowiu, u wyjścia na Erg Chebbi, czyli piaszczysty kawał pustyni, na który chcemy wyruszyć. Ja z Łukaszem dojeżdżam tam na dachu, połykając wiele ziaren piasku, a jeszcze więcej łapiąc w siatkówkę oka. W pewnym momencie także ledwo co się trzymam i nie spadam na kamienie pustyni. Na miejscu wycieczka na wielbłądach okazuje się stosunkowo droga. Płacimy jednak owo 200 dirhamów tylko za przejazd do oazy wieczorem i z powrotem rano. Michał decyduje się jeszcze jeść, czyli płaci 350 dirhamów, Łukasz natomiast decyduje się iść pieszo przez wydmy, czyli nie płaci nic. Nocą spotykamy się z nim nad oazą na najwyższej wydmie i podziwiamy niebo, gdzie widać prawie tyle gwiazd co czarnej materii. Rano po powrocie, ja i Adam, decydujemy się jeszcze raz na wycieczkę na najwyższą wydmę, tym razem pieszo w upale - jest wspaniale.
Z pustyni wracamy trochę jak z kosmosu i jedziemy taksówką pięcioosobową w szóstkę plus kierowca. Jest to normalne w Maroko, tylko że my jedziemy w ten sposób prawie dziesięć godzin z przerwami aż do Fezu na północy kraju. Fez jest jednym z miast królewskich, nie robi na nas jednak specjalnego wrażenia. Temperatura jest dosyć wysoka, a my zwiedzamy medinę, gdzie między innymi znajduje się jedna z największych na świecie działających szkół Koranu. Z Fezem się żegnamy, by pojechać pięknym, klimatyzowanym i czystym pociągiem do Meknes i przesiąść się na taki jak zawsze w Maroku autobus jadący do świętego miasta muzułmanów - Mulaj Idris.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż