Tunezja
artykuł czytany
9218
razy
Pomimo, że Gabes obfituje w hotele i hoteliki, nie skorzystaliśmy z żadnego z nich, lecz spaliśmy w przyszpitalnej kaplicy. Było to możliwe dzięki uprzejmości Ojca Dominika, francuskiego księdza - misjonarza, przyjaciela pana Maćka.
Rozpoczęliśmy badania, jednak ciężko skupić się na pracy naukowej, jadąc przez okolice Matmaty. To w tej nieziemskiej, górzystej scenerii kręcono "Gwiezdne Wojny". Już w filmie miejsce to robi niezwykłe wyrażenie, ale "na żywo" zapiera dech w piersi. Większość domostw jest wydrążona w skałach, a tym, że jest to okolica zamieszkała świadczą jedynie samochody i anteny telewizyjne pozostawione na powierzchni.
Pod wieczór, który zapadł błyskawicznie po zachodzie słońca, dojeżdżamy do Douz, nazywanego często "bramą do Sahary". W tym małym miasteczku, położonym na skraju pustyni, na każdym kroku można spotkać grupy turystów, zamieszkujących luksusowe hotele. My wybieramy skromnie wyglądający hotel "Bel Habib". Na pierwszy rzut oka ceny nas przerażają. 10 dinarów od osoby, to prawie jak w Sfaxie, jednakże informacja o tym, że jesteśmy studentami i, oczywiście, targowanie się sprawiają, że za pokój z łazienką i śniadaniem płacimy tylko po 5 dinarów od osoby (około 4$).
Następnego dnia, i przez kilka kolejnych, wstajemy o godzinie piątej rano. Po śniadaniu, na które składa się bagietka, masło, marmolada figowa i miętowa herbata wyjeżdżamy na obszar naszych badań. Tak wczesna pobudka jest niezbędna, jeżeli w czasie prowadzenia pomiarów wydm, jardangów i pobierania próbek nie chcemy się upiec w południowym słońcu. Już około dziesiątej zaczyna być nie do wytrzymania. W południe jest około 43 C w cieniu (tyle pokazuje anemotermometr ukryty pod ubraniami), tylko, że na polu wydmowym cienia jak na lekarstwo. Czujemy się jak w piosence zespołu Bajm: "Pustynia wciąga nas od głowy do pięt, wypala oczy, suszy ciało i krew". Jedyną pomocą są hektolitry wypijanej przez nas wody, oraz perspektywa obfitej kolacji popijanej pysznym, zimnym napojem "Boga Cidre".
W połowie pierwszego tygodnia naszego pobytu, w ramach przerwy na obiad zawitaliśmy do małej miejscowości El Faouar. W czasie konsumowania tradycyjnego zestawu szorby (zupy), brika (smażony w głębokim oleju naleśnik z jajkiem i tuńczykiem), zaczął rozmawiać z nami młody Arab - Mohtar. Zaczął wypytywać, skąd jesteśmy i co robimy, bo na pewno nie jesteśmy zwykłymi turystami. Tak go zainteresowały nasze badania, że następnego dnia postanowił wybrać się na wydmy razem z nami. Przy okazji okazało się, że jest o wiele mniej odporny na upał niż my, gdyż bez popołudniowej sjesty po prostu zasnął na środku pola wydmowego z głową na naszych plecakach.
Mohtar zapałał do nas taką sympatią, że zaproponował nam, po wyjeździe pana Maćka, gościnę u siebie w domu. Z mieszanymi uczuciami, lekkiej obawy i ekscytacji, przyjęliśmy ofertę.
Ale zanim zamieszkaliśmy w domu przy głównej ulicy w El Faouar, pojechaliśmy na wycieczkę na północ od Wielkiego Szottu (Chott El Jerid), razem z panem Maćkiem i Dorrą, doktorantka ze Sfaxu.
Przeczytaj podobne artykuły