Czas na Sudan
artykuł czytany
1070
razy
Nocleg w Kairze ma tą zaletę, że pozwala na znacznie swobodniejsze niż z pozycji zorganizowanego turysty poznanie miasta. Zaraz po zameldowaniu się w hotelu i szybkim odświeżeniu wynajęliśmy taksówkę. Po wstępnym ustaleniu trasy, za 70 USD mieliśmy samochód na czas nieokreślony. Kierowca okazał się bardzo miły. Miał tylko jeden feler. Na wszystkie pytania odpowiadał „yes”. Liczyliśmy, że coś nam opowie o mieście, pokaże ciekawe miejsca. A tu pech. Chyba wyczuł nasze rozczarowanie. Po kilku kilometrach nagle skręcił do dzielnicy wąskich uliczek, uroczych arabskich knajpek z siedzącymi wokół fajek wodnych Egipcjanami, sklepów mięsnych z wyeksponowanymi półtuszami baraniny, tęsknie wypatrującymi potencjalnych klientów rzemieślnikami pracującymi w mieszczących się we wnękach domów warsztatami. Tu było zdecydowanie ciekawiej. Sklepy nie przypominały tych typowych dla kurortów Sharm El Sheikh i Hurghady. Nie dziwiło nawet ognisko rozpalone wprost na chodniku. Sceny jak wyjęte z filmu „Blade Runner” Ridleya Scotta, tylko tam byli Chińczycy.
Po kliku minutach do samochodu wsiadła kobieta w średnim wieku. Pamiętałem, że w dawnym ZSRR wystarczyło zamachać ręką na ulicy a za chwilę zatrzymywał się pojazd w kierowcą chętnym do podwiezienia gdziekolwiek, najczęściej za rubla. I nie dziwiło zabieranie po drodze kolejnych pasażerów.
Pasażerka miała na imię Hoda. Po krótkiej prezentacji tak ni stąd ni z owąd zaczęła wykład na temat piramid. Szybko jej jednak przerwaliśmy. Woleliśmy, żeby opowiedziała coś o życiu codziennym w Kairze. Największe nasze zdziwienie wzbudził fakt, że w mieście są tylko 2 szpitale publiczne. Na 17 milionów mieszkańców! Obserwując ruch uliczny zadawaliśmy pytania o wypadki, które po obserwacji ruchu drogowego powinny być powszechne. Okazało się, że owszem, stłuczki zdarzają często, natomiast poważne incydenty drogowe należą do rzadkości. Kierowcy są perfekcyjni, praktycznie nie potrzebują znaków drogowych i świateł sygnalizacyjnych na skrzyżowaniach i…w samochodach. Pojazdy mijają się w odległościach, które powodują palpitację serca – najczęściej poniżej 10 cm. Chcąc skręcić z przyśrodkowego pasa w ulicę w prawo po prostu skręca się a jadące samochody ustępują takiemu kierowcy drogę. Skręcając wystarczy po prostu głośno trąbić, chociaż właściwie trąbią wszyscy, chyba w celu zasygnalizowania swojej obecności na drodze. Powstaje kakofoniczna symfonia charakterystyczna dla wschodnich metropolii.
Hoda okazała się właścicielką kilku sklepów niedaleko piramid. Z dachu jej sklepu obejrzeliśmy za free spektakl „Światło i dźwięk„ dodatkowo popijając wyśmienitą kawę. Czysta romantyka. Piramidy skąpane w zmieniających się kolorowych światłach są naprawdę olśniewające. Potem był inny spektakl. Brat Hody zaprosił nas na show perfumowy. Żonglował buteleczkami, przelewał i podpalał płyny, wlewał do nich wody. Magia tego wieczoru zadziałała. Pomimo zapewnień, że naprawdę nie musimy nic kupować zdecydowaliśmy się na aż trzy gustownie zapakowane buteleczki perfum. Za całe 100 dolarów. Stoją nierozpakowane do dzisiaj. Uznaliśmy, że nietaktem byłoby niekupienie czegokolwiek. Na ofertę zakupu jednego papirusów pozostaliśmy obojętni.
Magia trwała dalej. Po wyśmienitej kolacji zjedzonej na naszą prośbę w knajpce nastawionej raczej na lokalnych gości (do dzisiaj czuję smak wspaniale doprawionych potraw) wyruszyliśmy „na miasto”. Właściwie bez konkretnego celu. Cel pojawił się po kilku kilometrach. Na dziedzińcu przed restauracją o dźwięcznej nazwie First Class trwała zabawa weselna. Hoda bez problemu wynegocjowała u rodziców młodej pary zgodę na filmowanie i fotografowanie przez nas uroczystości. Wtopiliśmy się w tłum weselników uważnie obserwując uroczystość. Właściwie wesele to niewiele różniło się od polskich wesel. Chociaż kilka różnic dało się zauważyć. Pomijając stroje zwróciliśmy uwagę na to, że kobiety grzecznie stały za młodą parą. Jedyne objawy radości z uczestnictwa można było zobaczyć na ich twarzach. Za to płeć męska śmiała się głośno, tańczyła w takt muzyki kapeli złożonej oczywiście z mężczyzn. Dominowały wydające przeszywające dźwięki piszczałki oraz tamburyny. Wszyscy oczywiście byli trzeźwi.
Niestety musieliśmy jechać dalej. Pomimo późnej pory ulice tętniły życiem, klaksony samochodów wygrywały symfonię skomponowaną przez pozbawionego słuchu samouka, na oświetlonym małym boisku rozgrywano mecz koszykówki, mimo, że zegarki wskazywały prawie północ. Jeszcze krótka wizyta na placu przed wejściem do największego kairskiego bazaru Chan al-Chalili, krótkie spojrzenia na znajdujący się w pobliżu najstarszy uniwersytet na świecie Al-azhar założony w 972r. Kilka lat wcześniej daleko na północy Mieszko I przyjął chrzest, o uniwersytetach nikt wtedy raczej nie myślał, a tu, proszę…
Zmęczeni, kolejne kilometry pokonywaliśmy nie zwracając uwagi na przejeżdżające o milimetry samochody ze zgaszonymi światłami. Kilka godzin wcześniej za żadne skarby nie usiadłbym w Kairze za kierownicą samochodu. Teraz wydawało się to nie takie straszne.