Czas na Sudan
artykuł czytany
1070
razy
Wycieczka dobiegała końca. Pomimo późnej pory miasto nie spało. I chyba nigdy nie zasypia, jak większość światowych metropolii. Jadąc smętnymi uliczkami zatrzymaliśmy się pod blokiem Hody. Zachwalała nam jeszcze zalety dzielnicy, w której mieszka, opowiadała o bliskości stacji metra i nagle zaproponowała wizytę w swoim mieszkaniu. Wow, tego się raczej nie spodziewaliśmy. Po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda kairskie mieszkanie, jak mieszkają zwykli ludzie. Do tej pory znaliśmy Egipt tylko od strony luksusowych hoteli z basenami albo statków, na których odbywały się safari morskie.
Klatka schodowa nie wzbudzała zaufania, ciemna, raczej nigdy nie sprzątana. Drzwi na parterze otworzyła pani w średnim wieku, jak się okazało siostra Hody. Odbywało się właśnie przyjęcie urodzinowe syna gospodyni. No tak, matka ciężko zarabia pieniądze i nie ma czasu dla swojego syna. Ubrani w odświętne szaty goście powitali nas z lekką dozą nieufności, trochę zdziwieni trochę zaciekawieni. Podziwialiśmy wystrój wnętrz, urządzonych z typowym wschodnim przepychem, pozłacane oparcia mebli, sztuczne kwiaty w oszklonych gablotach, kryształowe żyrandole. Hoda należała do lepiej uposażonej warstwy społecznej. Po kilku minutach prysła otoczka nieufności, poczuliśmy, że zostaliśmy zaakceptowani, jedliśmy urodzinowy tort popijając go wyśmienitą kawą. Chcąc zrobić przyjemność solenizantowi próbowaliśmy wręczyć Hassanowi drobną sumę pieniędzy ale wyjaśniono nam, że dzieciom nie wolno dawać pieniędzy a jedynie drobne prezenty. To wypacza charakter. U nas niestety taki pogląd jest rzadkością.
Spędziliśmy na przyjęciu ok. 30 minut. Niestety, czas było wracać. Tyle wrażeń jednego dnia. Wspomnieniami można wypełnić niejedną stronę książki.
Kolejny dzień był interesujący ale już nie tak urokliwy. Spędziliśmy całe 5 godzin w Gizie. Nikt nas nie poganiał, powoli przemieszczaliśmy się od jednej piramidy do drugiej, syciliśmy się widokiem jedynego pozostałego cudu starożytnego świata. Nad głowami przemieszczały się wielkie pierzaste chmury co chwila zasłaniając słońce. Padające cienie majestatycznie przesuwały się po ścianach piramid. Wymarzone światło do zdjęć.
Mając więcej czasu niż na zwykłej wycieczce mogłem podziwiać nie tylko budowle ale również obserwować to co się wokół nich dzieje. Pomimo tego, że była sobota, dzień świąteczny, kręciło się wiele wycieczek szkolnych. Radosne, hałaśliwe dzieciaki ochoczo fotografujące się na tle piramid. Przeważały bajecznie kolorowe stroje, dziewczynki głowy obowiązkowo miały zawinięte równie barwnymi hijabami. Dzieci zachowywały się tak jak nasi uczniowie podczas wycieczki na Wawelu czy zamku w Malborku. W Polsce niedzielna wycieczka nie spotkałaby się z zainteresowaniem, raczej z jawną niechęcią. A tutaj, proszę.
Wieczorem wylatywaliśmy ze starego kairskiego terminala. Przypomina bardziej dworzec kolejowy gdzieś w zachodniej Polsce. Pachnące chemikaliami toalety, podłoga wyłożona popękanymi małymi płytkami terakoty, poszarzałe od wbitego kurzu ściany . Poczułem się jakoś tak…swojsko. Dalej było też całkiem jak za dawnych lat. Otrzymałem bilet z wprawdzie moim imieniem ale nazwisko już nie przypominało znanego mi od dawna. Przewodnik, sympatyczny rubasznie śmiejący się Węgier zapytał tylko czy bardzo się różni od mojego. Na twierdząca odpowiedź zareagował krótkim „never mind”. Bagaże ustawiliśmy obok lady wskazanej lady. Nikt bagażu nie oznakował, nie otrzymaliśmy też żadnego dokumentu potwierdzającego, że w ogóle mieliśmy cokolwiek. Jakiś człowiek o wyglądzie kierownika zapytał tylko czy to nasze i po przeliczeniu skinieniem głowy wydał polecenie stojącym w rogu hali tragarzom. Torby rzucone na taśmociąg po kilku minutach zniknęły w otworze w ścianie. Myślę, że nie tylko ja poczułem lekki niepokój. Zagubienia bagażu na lotniskach są przecież dość częste, sam doświadczyłem tego dwukrotnie, wprawdzie w drodze powrotnej co zdecydowanie mniej boli.
Biletem z innym nazwiskiem rzeczywiście na bramce podczas kontroli granicznej nikt się nie zainteresował.