Czas na Sudan
artykuł czytany
1070
razy
Po raz pierwszy w Afryce zobaczyłem deszcz. Wielkie krople dżdżu bębniły o dach, wybuchały na portowych falach, tworzyły rzeki na ścianach i pokładzie statku.
Spacerowałem po wielu miastach świata, metropoliach i całkiem małych mieścinach. Ale tylko wycieczkę po Port Sudan pamiętam niemal z fotograficzną dokładnością. Może dlatego, że trwała tak krótko.
Port Sudan, jak wyczytałem w encyklopedii liczył w 1993 roku około 305 tysięcy mieszkańców. Nie wiem czy te dane są wiarygodne. Miasto zbudowane jest z budynków najwyżej jednopiętrowych, zgrupowanych w kwartałach równo podzielonych prostopadle poprzecinanymi ulicami. Chyba, że włączono do tej liczby okoliczne obozowiska. Domy są najczęściej zbudowane niestarannie, od dawna nieremontowane, w centrum pamiętające jeszcze czasy kolonialne. Ale na obrzeżach można zobaczyć nowoczesne budynki przypominające apartamentowce. Za to ulice pokryte są świetnej jakości asfaltem, bez żadnych dziur. Chociaż ruch na ulicach jest dość duży, zarówno pieszy jak i kołowy. Piesi mieszają się z samochodami i rikszami motorowymi, jedni drugim nie przeszkadzają, panuje symbioza. Port Sudan ma raczej krótką historię. Powstało w 1909 roku jako końcowa stacja drogi kolejowej łączącej Nil z Morzem Czerwonym. Najciekawszym miejscem do zwiedzania są okolice bazaru położonego niedaleko centralnego dworca autobusowego.
Przewodnikiem był Mohammed, Egipcjanin, z którym los związał mnie po zdarzeniu na wyspach Braci. Prowadził wskazując co chwila miejsca, których nie wolno fotografować. Raz były to piękne wille innym razem niepozorne budynki. Przed kilkoma laty w Sudanie trzeba było mieć pozwolenie na wykonywanie zdjęć w miejscach publicznych. Wydawało je ministerstwo informacji. Obecnie zakaz ten został ograniczony do miejsc strategicznie ważnych. A do takiego worka jak się później okazało można włożyć wszystko. W krajach demokracji ludowej każdy zagraniczny turysta z aparatem fotografujący bramę PGR-u też mógł być podejrzany o szpiegostwo. Podczas spaceru w kierunku centrum miasta wielokrotnie słyszeliśmy krótkie „No photo”, nawet wtedy, gdy nie kierowaliśmy aparatów w stronę wypowiadających te słowa. Chociaż kilkakrotnie Sudańczycy prosili o zdjęcia uśmiechając się i zachęcająco wskazując na aparat. Tak było m.in. z robotnikami remontującymi ulicę, sprzedawcą męskiej bielizny, kierowcy zabytkowej, na oko 40 letniej Toyoty.
Przemieszczając się spacerkiem wzdłuż przybazarowej ulicy słyszałem kilkakrotnie okrzyki „uadzia” - biali. Pocztą głosową po kilku minutach wiedziało o nas pewnie pół miasta. Turyści bywają tu b. rzadko. Miejscowi handlarze nie są kompletnie na takich kupujących nastawieni. Towary, które oferują mogą zachęcić jedynie miejscowych. Najczęściej owoce o niespotykanych w naszych sklepach soczystych barwach, galabije, bielizna, karty doładowań do telefonów komórkowych. Nie ma tu znanego z Egiptu tandetnego rozpasania wizualnego kiepskiej jakości towarów, naczynia kuchenne.
Coraz bardziej zbliżaliśmy się do nietypowej statui ustawionej na skrzyżowaniu. Był to wielki tygielek, gliniane naczynie używane przez Arabów do parzenia kawy. Wokół rozmieszczono cztery filiżanki, do jednej z nich wlewała się kawa. Miałem okazję pić tak przygotowaną kawę na pustyni niedaleko Hamaty na południu Egiptu. Żadna kawa podawana w najlepszej restauracji nie przypomina tej świeżo palonej, ubijanej w moździerzu z korzeniem imbiru, parzonej na węglu drzewnym w glinianych tygielkach. Może dlatego do dzisiaj nie zachwycam się espresso.
Na innym skrzyżowaniu w oddali majaczył postument z wielką butelką przypominająca Colę. Oglądaliśmy z zainteresowaniem ten mało znany Europejczykom świat, rozluźnieni, rozgrzani promieniami zachodzącego ale jeszcze palącego słońca. Nagle na środku skrzyżowania z piskiem zatrzymała się śnieżnobiała Toyota, z której wypadł wielki czarnoskóry Sudańczyk krzycząc coś w naszą stronę. Nasz przewodnik nie pozostał mu dłużny i za chwilę mogliśmy zobaczyć i usłyszeć typowy popis wschodniego temperamentu. Jedynym zrozumiałym słowem wykrzykiwanym co chwila było „foto”. Kierowca Toyoty wyjął plastikowy kartonik, który na Mohammedzie nie zrobił większego znaczenia, co jeszcze bardziej rozjuszyło rozmówcę. Po chwili wokół nas zebrał się co najmniej stuosobowy ale gęstniejący tłum. Byliśmy otoczeni raczej niechętnie nastawionymi tubylcami, chociaż część z nich patrzyła na nas bardziej z zaciekawieniem niż z niechęcią. Najbardziej wrogo nastawiony był jeden z nich, próbujący wyrwać aparat Mohammedowi. Jak się później okazało, tajny policjant. Dołączyło się też nowe zrozumiałe słowo-passport. No photo+pasport=mamy przerąbane. Chłosty raczej nie będzie ale paka jest prawdopodobna. Na 48 godzin można do wyjaśnienia zatrzymać każdego na całym świecie. Dlaczego miałoby być inaczej w Sudanie. Wprawdzie następnego dnia mamy samolot ale kogo to obchodzi. Tłum wraz z nami zaczął przemieszczać się w kierunku stojącego niedaleko radiowozu. Policjanci byli w niewielkim stopniu zainteresowani pokrzykującym tajniakiem. Sytuacja diametralnie zmieniła się w z chwilą pojawienia się kierowcy Toyoty. Wyciągnięta legitymacja podziałała piorunująco. Jak się okazało był to wysoki rangą wojskowy. Po chwili Mohammed siedział na pace, która z piskiem opon ruszyła z miejsca. Zdążył tylko krzyknąć, żebyśmy jak najszybciej stąd uciekali i zawiadomili załogę statku o incydencie. Na dzisiaj przygód mieliśmy dość. Po kilkunastu minutach byliśmy na statku. W przeciwieństwie do nas Daniel, wspomniany wcześniej Węgier był bardzo rozbawiony całą sytuacją. Zawiadomił znajomego Sudańczyka Ibrahima. Widocznie miał on jeszcze ważniejszą legitymację bo po kilku minutach Mohammed był wolny.