Jolanta Czupik, Dominik Stokłosa
Cinquecento do Pakistanu i Kaszmiru 2005
artykuł czytany
4974
razy
Strefę przemytu w Iranie można poznać po wielkich terminalach do kontroli samochodów. Znajdują się na głównych drogach w okolicach Bandar Abbas i Kerman. Kontrole są naprawdę szczegółowe włącznie z rozbieraniem autobusów i samochodów na części. Po 15 godzinach jazdy, w namiocie bez tropiku zasnęliśmy na plantacji daktyli. Byliśmy w drodze od 8.00 - 23.00. Był to nasz 5 dzień w Iranie. Kolejnego dnia ok. 150 km przed granicą spotkaliśmy 4 przewoźników paliwa. To życzliwi ludzie chociaż w głównej mierze zajmują się przemytem. Wożą paliwo do Pakistanu i Afganistanu. Wskazali nam miejsca, które w Afganistanie omijać należy bezwzględnie, a w których można spokojnie podróżować. Po wspólnym posiłku każdy pojechał w swoją stronę. Pognaliśmy do Mirjaveh, granicy z Pakistanem. W Iranie przejechaliśmy 4488 km. Drogi mają wyśmienite. Przy 55st. C w cieniu, nie ma śladu kolein. Często przez najwyższe pasma górskie biegną 4 pasy. Ale Iran był za nami.
Przed nami wielka niespodzianka: Pakistan! Po stronie Irańskiej żadnych zbędnych formalności. Zabrano nam plik dokumentów dotyczący samochodu i pozwolono jechać. Na pasie niczyim między bramą irańską a pakistańską musieliśmy opędzać się od handlarzy walutą, natrętnych niczym złośliwe muchy. Wiedząc, iż kurs u nich jest mizerny nie wymieniliśmy pieniędzy. Pakistańską sekcję paszportową załatwiliśmy w 10 minut. Na cle pojawił się jednak problem - Carnetto de Passage. Powiedzieliśmy, iż władze Pakistanu w Ankarze nie poinformowały nas o takim dokumencie i tym samym nie jesteśmy w jego posiadaniu. W celu wyjaśnienia sprawy pojechaliśmy do szefostwa nieopodal granicy. Tam dyskusja rozgorzała na dobre. Dwoje Polaków dotarło do Pakistanu bez Carneto, ale jak? Stwierdzono, że dokument ten będziemy mogli kupić w Quettcie, oddalonej o 640km. Do tego czasu podróż musimy kontynuować pod eskortą uzbrojonego żołnierza. Panowie zobaczywszy załadowane Cinquecento zweryfikowali szybko swój plan. "Żołnierz pojedzie autobusem z waszymi dokumentami i spotkacie się w Quettcie" - rzekł komendant. Zabrano nam paszport i dowód rejestracyjny, wypisano nam gwarancję na odcinek drogi do Quetty i pozwolono jechać. Była noc. Pogranicznicy przestrzegli nas przed niebezpieczeństwem dalszej jazdy. Przez pierwsze 100 km to droga pozasypywana piaskiem z pustyni. Momentami tarliśmy podwoziem o piach. Dobrze, że był wystarczająco sypki. Potem rozpoczął się tzw. Pakistański Highway. 200 km bardzo dobrej drogi z odblaskami na środku i po bokach (cateyes). Pobierana jest za nią opłata 5 rupii. To był pierwszy i ostatni raz kiedy zapłaciliśmy za przejazd. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy i po tych 200 km z drogi zrobiła się asfaltowa ścieżka. Na wszelki wypadek zatankowaliśmy paliwo u przydrożnych przemytników. (Paliwo z Iranu w cenie 30 rupi za litr, a normalnie na stacjach 49 rupii). Ciężarówki zwane przez nas "kurzykami" to dzieła sztuki. Są tak ciężkie od ozdób i łańcuszków, że ledwo jadą, a załadowane to już pełzają. Dlatego "Kurzyki", iż kierowcy prawie nie usuwają się z drogi, bojąc się, że ich cacka się zakurzą. Przeważnie maszyny te lśnią jak nowe. Początkowo wprawiało nas to w złość. Zwykłe zawalidrogi i tyle. Ale z czasem okazało się, że kierowcy tych "choinek" to niesamowicie pomocni ludzie. W miarę pokonywanych kilometrów serdecznie pozdrawialiśmy się na drodze. A zdażało się i tak, że spotykaliśmy na północy tych, których widzieliśmy na południu kilkanaście dni wcześniej. Trzeba pamiętać o tym, że taki "kurzyk" z Quetty do Gilgit (odległość ok. 3000km) jedzie ok. 12 dni.
Raz po raz mija nas autobus pędzący z zawrotną prędkością, w dodatku z 10 ludzi na dachu. Popołudniem dotarliśmy do Quetty. Wszędzie tysiące ludzi, stragany, wszechobecny brud i miliony much. Ale przynajmniej smród był do zniesienia. Znaleźliśmy Centralę Cła na obszar Balochistanu, gdzie byliśmy umówieni na następny dzień. Noc spędziliśmy w przydrożnym motelu. W Quettcie występuje specyficzny mikroklimat. Upał jest niesamowity około 47 stopni. Co ciekawe noce są stosunkowo chłodne, to sprawia ze można się wyspać. W poniedziałek udaliśmy się na umówione spotkanie do Custom Head Office Quetta. Była godzina 10.00.
Godzinę spóźnienia "żołnierzyk" - bo tak go nazwaliśmy - usprawiedliwił faktem, iż miał umówioną wizytę u fryzjera - no cóż musiał się zaprezentować z jak najlepszej strony, tak przynajmniej wtedy to sobie tłumaczyliśmy. Po godzinie wyjaśnień szef car section poprosił byśmy zapłacili "żołnierzykowi" za eskortę 4000 rupi. Po szybkim przeliczeniu wyszło nam, że jest to około 240 zł. Padło pytanie, ale za co właściwie mamy płacić?! Za eskortę tłumaczył "big boss" sekcji samochodów osobowych. My na to: jaką eskortę? Sami tutaj przecież przyjechaliśmy, żadnej eskorty nie mieliśmy. 2 noce w Quettcie sami przecież spędziliśmy. Urzędnik wtrącił w tym czasie: "żołnierz przywiózł wasze dokumenty!" Pewnie bylibyśmy skłonni do negocjacji gdyby nie podniesiony ton urzędnika i ignorancja z jego strony. Poprosiłam o rozmowę z polską Ambasadą. Był zdziwiony, ale udostępnił telefon. Zaznaczyłam, że pokryję koszty rozmowy. Po około 6 minutach rozmowy z konsulem w Karachi podszedł do mnie "big boss" wyrwał słuchawkę, tym samym przerywając rozmowę. Zapytałam: co robisz? Odpowiedział: że rząd pakistański nie będzie płacił za polskie pogaduszki. Wtedy właśnie "burza" rozpoczęła się na dobre. Zarządaliśmy rozmowy z managerem tej instytucji.
Samad - bo tak miał na imię - zaprosił nas do swojego gabinetu. W pierwszym momencie wydał się człowiekiem surowym i bardzo stanowczym. Po nakreśleniu problemu widział 3 wyjścia: Pierwsze to zatrzymanie samochodu na parkingu biura celnego, a tym samym kontynuowanie naszej podroży publicznymi środkami transportu. Drugie to gwarancja polskiej Ambasady, że nie sprzedamy samochodu , a ostatnia opcja była taka, że to my zapłacimy równowartość cła (kwota zwrócona zostanie nam przy wyjeździe z Pakistanu). Padło pytanie: ile? Samad początkowo był nieustępliwy, nie przemawiały do niego żadne tłumaczenia i argumenty. W odpowiedzi na nasze żarty wyciągnął, zaznaczywszy uprzednio odpowiedni paragraf, kodeks przepisów celnych - my wtedy w śmiech. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw doszliśmy do wniosku, że spróbujemy porozmawiać z konsulem. Samad zaproponował, że może on przedstawi konsulowi sytuację. W oczekiwaniu na fax z Ambasady opuściliśmy gabinet Samada. W końcu to był nasz problem, nie chcieliśmy dezorganizować mu dnia pracy. Siedzieliśmy na ławce przed gabinetem gdzie zaopiekowano się nami proponując herbatę, wodę czy inne napoje. Trzeba przyznać, że dobrych manier i gościnności im nie brakuje. Dominik ciągle zaglądał do pokoju gdzie znajdował się faks. Po kilku minutach wyłączono prąd, dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie wtedy, kiedy byliśmy o krok od rozwiązania naszego problemu. Nie twierdzimy jednak, że było to celowe. Po 2 godzinach sfrustrowani postanowiliśmy wziąć los we własne ręce. Przecież to nie jedyny faks w tym mieście - doszliśmy do wniosku. Wychodzimy! Ochrona zareagowała natychmiast. Wtedy uświadomiliśmy sobie, że ten brak prądu to chyba jednak nie zbieg okoliczności. Wybiegliśmy z budynku, w pośpiechu wsiedliśmy do samochodu udając się w stronę bramy wyjazdowej, którą ochrona pośpiesznie zamykała. Jeden z żołnierzy przeładował nawet broń. I znów na dywaniku u Samada. Zdenerwowani rzuciliśmy mu nasze paszporty, mówiąc, że faks nigdy nie przyjdzie bo i jak, skoro nie ma prądu, a czekać możemy nawet do jutra. "Masz nasze paszporty- my jedziemy szukać faxu, działającego faxu". Nawet nie zaprotestował - poprosił byśmy uważali na siebie. Po 20 minutach wracamy z faksem w ręku. Samad przeczytał uważnie tekst i niestety, doszukał się błędu. Napisane było, iż to my dajemy gwarancję, że nie sprzedamy samochodu i ponosimy całkowitą odpowiedzialność za poruszanie się nim, a to Ambasada miała taką właśnie dać gwarancję. W tym momencie nastąpiła konsternacja. Samad po namyśle zarządał wyliczenia kwoty cła od swoich pracowników. Po około 30 minutach padła suma 4700$. Wywołało to śmiech. Od tego momentu formalny ton rozmowy schowaliśmy do kieszeni. Samad obiecał, że znajdzie rozwiązanie. Zaczęła się przyjacielska rozmowa. Opowiedzieliśmy o sobie, pokazaliśmy naszą stronę internetową ( www.autopodroznicy.com ) . To, że dużo podróżujemy sprawiło, że Samad spojrzał na nas inaczej. Teraz już wiemy, że w Pakistanie do szkoły idą dzieci, których rodzice chcą by się kształciły. W zależności od woli rodziców dziecko może być analfabetą, bez względu na status materialny rodziny. Rozmawialiśmy o roli kobiety w tamtej kulturze. Padło pytanie gdzie są kobiety, ponieważ w ogóle nie widać ich na ulicach. Samad odpowiedział, że gotują obiady swoim mężom, a jak chcecie zobaczyć kobiety to musicie udać się na targ. Samad to człowiek posiadający ogromną wiedzę i charyzmę, a przez to władzę absolutną. Jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Z jego gwarancją mogliśmy swobodnie podróżować po Pakistanie. Dziękujemy Ci za to Samad!
Z Quetty udaliśmy się do Sukkur. Miasto położone nad brzegami mętnego Indusu. Ciekawość naszą wzbudziły rozstawione co 1 może 2 km okopane posterunki policyjne wraz z policjantami uzbrojonymi w długą broń. Po namyśle postanawiamy przenocować na przydrożnej plantacji daktyli. Wybraliśmy dobre miejsce, rozmawialiśmy, słuchaliśmy radia. Nagle usłyszałem strzał. Jola stwierdziła spokojnie, że to tylko złudzenie i żebyśmy poczekali na dalszy rozwój sytuacji. Nie upłynęła minuta, a rozległ się drugi strzał. Tym razem świst kuli mocno nas wystraszył. Wysiedliśmy z samochodu z uniesionymi rękoma, krzycząc że jesteśmy turystami. Dwóch rozkrzyczanych policjantów, którzy strzelali, kazało nam zostać w samochodzie. Z latarkami uważnie szukali czegoś wokół samochodu. Pytaliśmy jaki jest powód tej akcji, ale nie byli w stanie wyjaśnić. Po 10 minutach przyjechał naczelnik policji z Sukkur. Zapytał kim jesteśmy i czego szukamy na tej plantacji. Odpowiedzieliśmy, że chcieliśmy tylko odpocząć. Po sprawdzeniu naszych paszportów, naczelnik stwierdził, iż lepszym rozwiązaniem dla nas byłoby zostać w hotelu. Zapewniał nas, że okolica jest bezpieczna i możemy być spokojni. Ciekawe stwierdzenie; przed chwilą do nas strzelano, ale jest bezpiecznie! :) Noc spędziliśmy w samochodzie na parkingu dla ciężarówek. Ruszyliśmy w stronę Derawar Fort, największego i najsłynniejszego fortu Pakistanu. Trafić tam nie było łatwo, gdyż oznaczenia praktycznie nie istnieją, ale po kilku próbach udało się. To ogromny fort, do którego można wejść za pozwoleniem rządowym.
W Bahawalpur postanawiamy spędzić noc w motelu. Trafiamy do Silver Motel. Przytulne miejsce z bardzo miłą obsługą. Za 1200 rupii dostajemy bardzo duży pokój z ładną łazienką, lodówką wypełnioną napojami i TV. Klimatyzacja zapewniała nam przyjemny chłód. Wypoczęliśmy tam za wszystkie czasy. Następnego dnia żal było opuszczać to miejsce, ale wszystko co dobre szybko się kończy. Postanowiliśmy zwiedzić dokładnie Multan. Cały czas towarzyszyły nam 2 sympatyczne dziewczynki, które oprowadziły nas po zakamarkach bazaru w Multan. Dojechaliśmy do Lahore nazywanego w Pakistanie stolicą jedzenia. Nawet jedna z ulic nazywa się "food street" Tu też jest jedyny McDonald w Pakistanie. W garnkach przydrożnych kuchni bywały setki much. W Pakistanie nie ma chyba czegoś takiego jak SANEPID. Jedzenie jednak smakuje świetnie. W Gujrat w drodze do Islamabadu mieliśmy przyjemność zjeść obiad w restauracji Papa Sams. Jej właścicielem był chłopak, który po 13 latach pobytu w Anglii wrócił by prowadzić swój biznes. Był właścicielem stacji benzynowej i restauracji. Porządek utrzymany był na najwyższym poziomie. W prezencie podarował nam 2 zestawy z Menu i zaprosił ponownie. Skierowaliśmy się w stronę Islamabadu. W Taxila zatrzymała nas na radar policja. Jechaliśmy o 46 km/h za szybko. Minimalny mandat za takie wykroczenie to 720 rupi. Skończyło się na pouczeniach.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż