U stóp himalajskich ośmiotysięczników
artykuł czytany
2712
razy
Sama myśl o Himalajach wydawała nam się początkowo kompletną abstrakcją. Kojarzone z wielkimi, komercyjnymi projektami najwyższe góry świata rysowały się w naszej świadomości jako miejsce niedostępne dla młodych, żądnych świata ludzi. I jakkolwiek sami początkowo rozbawieni byliśmy brawurą własnego pomysłu, stopniowo przekonaliśmy się, że można. Nie chodziło nam przecież o wycieczki dla bogatych leniuchów. Himalaje można przemierzać także w pojedynkę, bez jazgotu tragarzy, jaków z dobytkiem na barkach, przewodników, których złote rady i doświadczenie nie pozwalają zgubić się w tłumie temu podobnych rozwrzeszczanych, kolorowych grup. Magia Himalajów działa na zmysły. My wiedzieliśmy, że można inaczej. Można po swojemu. I wiedzieliśmy, że nam się uda.
Już od pierwszych chwil spędzonych na nepalskiej ziemi czułem, że miejsce to ma w sobie coś wyjątkowego. Kontrastując z potwornie brudnym, betonowo obrzydliwym, hałaśliwym i zatłoczonym terminalem w Delhi, lotnisko międzynarodowe w Katmandu, wciśnięte pomiędzy łańcuchy górskie, wydało się mi prawdziwą oazą spokoju. Do budynku portu szliśmy pasem startowym nie niepokojeni przez nikogo, cisza, spokój, czyste powietrze. Schludny terminal z wypastowaną kamienną podłogą, kompletna pustka wewnątrz.
Czar prysł bardzo szybko. Oszołomieni krzykiem zaciskającego się gwałtownie wokół nas tłumu taksiarzy nie przebieraliśmy w ofertach i bez specjalnego targowania, dla świętego spokoju, wsiedliśmy do pierwszej z brzegu zdezelowanej Taty koloru wiśniowego, pamiętającej jeszcze czasy króla Mahendry. Jeśli ktoś chciałby w pigułce poznać nepalski temperament, bez wahania proponuję krótki kurs taksówką. Dla człowieka, który jeszcze kilkanaście godzin wcześniej delektował się wygodami cywilizacji zachodnioeuropejskiej, skończyło się to totalnym kulturowym szokiem. Zardzewiały szrot śmiało przemykał pomiędzy górami śmieci, zwierzętami wszelkiej maści i przeznaczenia, rowerami, motocyklami, rikszami i innymi podobnego kalibru cudami motoryzacji. Każde w swoim kierunku, bez oglądania się na cokolwiek. Te kilkanaście minut jazdy to zbyt mało by pojąć fenomen bezkolizyjnej przeprawy przez miasto przy braku zachowania jakichkolwiek przepisów. Komunikacyjna anarchia z symfonią klaksonów w tle.
Katmandu - miasto kontrastów, jak wszystko w Nepalu. Z jednej strony potworny brud, śmieci wydzielające odór nie do wytrzymania, masa bezdomnych wychudzonych zwierząt o wątpliwym zdrowiu. Z drugiej strony kolorowe neony, wszechobecne telefony komórkowe i kafejki internetowe na każdym rogu ulicy. Kraj, edyktem królewskim zamknięty na świat aż do lat pięćdziesiątych XX wieku wciąż tkwi mentalnie w średniowieczu. Aktualnie, to feudalne do niedawna państewko, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu szczytem luksusu była szyba w oknie, gwałtownie zachłystuje się nowoczesnością. Szczególnie wśród młodych, zapatrzonych ślepo w indyjski wzór z południa. Starych nie widać. Umierają zbyt szybko, by się zestarzeć. Prawdziwy fenomen na mapie świata, o czym naprawdę warto pamiętać na każdym kroku.
To co zapamiętałem z tych kilku dni w Katmandu to piękne słońce, przyjemnie ciepłe wieczory, potworny gwar i tłok w wąskich uliczkach centrum, wszechobecny kurz i, pomimo pełni sezonu, praktycznie brak białych ludzi. Dzięki temu mogliśmy lepiej poznać samych Nepalczyków. Wiecznie uśmiechnięci, uprzejmi i pomocni. Co ujmuje szczególnie to ich beztroskie, pomimo biedy, podejście do życia i niewiarygodna uczciwość. Większość transakcji umawiana jest ustnie, bez względu na kwotę. Z każdym dniem upadały kolejne mity przywiezione z cywilizowanej Europy.
Szybko też przekonaliśmy się, jak biedne i szablonowe było nasze wyobrażenie samych Himalajów. Okazało się być bardzo niesprawiedliwe, one bowiem zaskakiwały nas dosłownie na każdym kroku. Choć lecąc kilkunastoosobowym Twin Otterem, przez przednią szybę kabiny pilotów widzieliśmy pocztówkową panoramę najwyższych himalajskich szczytów -białe wierzchołki, pokryte grubą warstwą lodu, srebrzyły się promieniami ostrego jesiennego słońca. I takimi je chcieliśmy widzieć - ekstremalnie surowymi i pięknymi zarazem. Tyle że przez trzy tygodnie naszego trekkingu góry pokazywały nam całą paletę odcieni. Zdarzyło się, że powracając w to samo miejsce po kilku dniach nie byliśmy w stanie uwierzyć, że tu już wcześniej byliśmy. Przywoływany z pamięci obraz skąpanego w zieleni gąszczu drzew i krzewów, teraz, zabarwiony na żółto-czerwono jesienny krajobraz przedstawiał zupełnie nową jakość. Pory roku tasowały się bez opamiętania, nie pozwalając nam popaść w znudzenie. Były dni, gdy zasypywani śniegiem wytrwale pokonywaliśmy kolejne odcinki, innymi razy w pełnym słońcu z trudem łapaliśmy oddech gęstego, gorącego powietrza.
Jeśli jednak ktoś chce zobaczyć Himalaje pełne śniegu - zawiedzie się. Bo śniegu doświadczyliśmy niewiele. Nawet bardzo wysoko, powyżej pięciu tysięcy metrów - gdzie okiem nie sięgnąć jedynie skały, kamienie i brunatna, wypalona przez silne słońce, trawa. Tylko jednego dnia było naprawdę biało. Lekko przyprószone gałęzie drzew, białe zbocza, w tle szczyty siedmio i ośmiotysięczników. Ujmująca zimowa sceneria, był to w zgodnej opinii najefektowniejszy dzień podczas całej wyprawy. Czar prysł jednak stosunkowo szybko, o poranku ostre jesienne słońce bezlitośnie stopiło resztki białego puchu, szlak pokryła warstwa błota, a otoczenie przybrało szarobury kolor. Szczęśliwie, gdy dotarliśmy do klasztoru w Tengboche, miejsce to wciąż jeszcze opierało się bezlitosnym słonecznym promieniom. Naszym oczom ukazał się widok niezapomniany. Zasypana śniegiem malutka wioska, otoczona ścianą gór z dominującym w tle, majestatycznym Ama Dablam. Ciszę i spokój tego świętego miejsca zakłócały jedynie okrzyki i śmiech młodych lamajskich mnichów, którzy beztrosko... jeździli na nartach. Wykorzystując drobne nierówności terenu wpinali buty w skórzane wiązania. Małe narty wypinały się często, powodując upadek śmiałka i radość pozostałych. Ci rozbawieni chłopcy za kilka godzin, w tłumie turystów, zmienią się w poważnych, skupionych i rozmodlonych mnichów. Teraz, nie czując na sobie wścibskich spojrzeń i fleszów aparatów, znów byli małymi dziećmi. Staraliśmy się nie burzyć tej magicznej w swojej prostocie atmosfery himalajskiego poranka. Śpiące jaki, konie cierpliwie wygrzebujące źdźbła trawy spod śniegu, pies ospale podnoszący powieki, by zaszczycić nas swoim leniwym spojrzeniem.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż