Bukowina rumuńska
Geozeta nr 5
artykuł czytany
15991
razy
Pociągi są w Rumuni wyjątkowo powolne, a dworce kolejowe cieszą się kiepską sławą. Gdy więc musimy przemieszczać się na większe odległości wolimy korzystać z najtańszego i najszybszego tutejszego środka transportu - auto stopu. To wprost wymarzony kraj dla autostopowiczów. Łapanie "stopa" nie sprawia praktycznie żadnego problemu - niezależnie od ilości ludzi, plecaków czy miejsca w którym się łapie stopa - jeśli cokolwiek w tym miejscu przejeżdża to prawie na pewno uda się to złapać. Na drodze do Vatry Moldoviţei zatrzymuje się człowiek prowadzący niewielką furgonetkę. W środku są już dwie starsze panie, a mimo to mieści się jeszcze trzynaście osób z plecakami. Jest tak ciasno, że chyba tylko kierowca jest wstanie wykonywać jakieś ruchy, a biedny samochód, już nie pierwszej młodości, tak przysiadł pod naszym ciężarem, że podłoga prawie dotyka jezdni.
W górach, po drodze do miasteczka Solca spotykamy rumuńskich studentów prawa. Jest ich trzech, prowadzą rowery (rozlatujące się Ukrainy bez hamulców - jak się później okaże). Pojawiają się w najbardziej odpowiednim momencie tzn. gdy nasza droga kończy się i stoimy wpatrując się w mapy i dyskutując w którą stronę powinniśmy iść. Pokazują nam jak dojść do szlaku i narzucają takie tempo, że z trudem udaje się nam je utrzymać. Proponują, że pokażą nam miejsce z bardzo ładnym widokiem. Dochodzimy do schowanej w lesie, zupełnie niewidocznej z daleka skały. Od przodu ma ze sto metrów wysokości, z tyłu da się podejść prawie na szczyt. Gdy, z duszą na ramieniu wspinamy się na samą górę, widok jest rzeczywiście oszałamiający. Nareszcie mamy okazję wyjrzeć ponad zasłaniające wszystko drzewa i rozejrzeć się po okolicznych grzbietach. Przez chwilę siedzimy i podziwiamy panoramę. Na całkowicie porośniętych lasami wzgórzach nie widać żadnego śladu ludzkiej działalności. Tak samo musiały wyglądać sto albo tysiąc lat temu. Nasi studenci urządzają nam pokaz wspinaczki wyczynowej... w klapkach. Nie mają pieniędzy na lepsze buty, a przecież to nie powód żeby rezygnować z łażenia po skałach. Jakby tego było mało, po pożegnaniu się z nami, wsiadają na swoje Ukrainy i jak gdyby nigdy nic ruszają stromą i wąską, górską ścieżką w dół. Na lepsze rowery, wyposażone w działające hamulce, też nie mają pieniędzy.
Polskie wsie i Voroneţ
W Solce spotykamy się z niesamowitym przyjęciem. Nasza kilkunastoosobowa grupa jest sensacją dnia. Wszystkie okoliczne dzieci zlatują się i otaczają nas ciasnym kręgiem. Mają chyba pierwszą w życiu okazję do praktycznego wykorzystania swoich umiejętności nabytych na lekcjach angielskiego w tutejszej szkole. Wypytują nas o wszystko, oferują swoją pomoc i miejsce na nocleg, ostrzegają przed spaniem poza miasteczkiem (w lesie są wilki a miejscowi cyganie też nie cieszą się najlepszą opinią). Namioty rozstawiamy na szkolnym boisku, pod czujnym okiem kilkorga dzieciaków. Odstępują nas dopiero późnym wieczorem upewniwszy się, że niczego już nam nie potrzeba i nie potrzebujemy ich dalszej pomocy.
Plesza. Dość nietypowa wioska lecz chyba najmilsza z tych, które odwiedziliśmy. Nietypowa, bo zamiast w dolinie, położona jest pod grzbietem, na stoku góry o tej samej nazwie. Nietypowa bo okazuje się, że jest niemalże w stu procentach zamieszkała przez Polaków. Dowiadujemy się o tym, gdy w odpowiedzi na nasze wyćwiczone, rumuńskie "bunaziua" (dzień dobry), jedna z miejscowych gospodyń odpowiada: A to wy nie Polacy? Zaprasza nas do swojego domu na mleko i opowieści z Polski. Od niej dowiadujemy się wszystkiego o Pleszy. Opowiada nam też o tutejszym poecie - młodym Polaku, Bolku Majeriku. Pokazuje tomik jego wierszy. Następnego dnia, na wielkim głazie narzutowym leżącym za wioską, oglądamy też jego rzeźby.
Kaczyca. Kolejna wieś, w której mieszkają polskie rodziny. Podobno pierwsi Polacy przyjechali tu z Wieliczki pod koniec XVIII wieku. Austriacy sprowadzili ich do pracy w tutejszej kopalni soli. Kopalnię zwiedzamy. W środku trudny do zniesienia smród, wykuta w skale kaplica o niesamowitej akustyce, dość kiczowate rzeźby z soli (jak w każdej tego typu kopalni) oraz... podziemne boisko do siatkówki. Krótki mecz (piłkę zastąpiliśmy rolką papieru toaletowego) to najprzyjemniejszy akcent naszej wizyty w tym miejscu. Kaczyca i Plesza to nie jedyne polskie wioski w okolicy. Niedaleko leży Pojana Mikului, a tuż za nią Nowy Sołoniec. Cała okoliczna (i nie tylko) Polonia spotyka się raz do roku na odpuście właśnie w Kaczyce. Mamy pecha. Podczas naszego trzydniowego pobytu dosyć spokojne miasteczko na naszych oczach zamienia się w istne piekło. Wszędzie gdzie się da wyrastają namioty, ustawiają się tysiące Dacii (z rzadka zdarza się też inny samochód) i autokarów. Naokoło kurz, smród spalin i pył wzbijany kołami. Nie da się przejść główną uliczką bo zamienia się w targowisko. Można tu kupić wszystko poczynając od owoców i polskich ciasteczek z Bydgoszczy, poprzez buty, ubrania, kasety z rumuńskim disco (skąd my to znamy) a kończąc na zabawkach i plastikowych pistoletach na kulki (jedyna korzyść z tego jarmarku; oczywiście natychmiast nabywamy spory arsenał). Uciekamy jak najszybciej. Miejsca po naszych namiotach są od razu zajmowane.
Przy drodze z miejscowości Mănăstirea Humorolui do Gura Humorolui oglądamy stary, lecz wciąż używany żydowski cmentarz. Najświeższe groby mają daty sprzed dwóch, trzech lat. Najstarsze, chylą się już i rozsypują, nie daje się odczytać wyrytych na nich dat, sprawiają niesamowite, trochę smutne wrażenie.
W Voroneţ dość boleśnie przekonujemy się, że w Rumunii także wiedzą jak zarabiać na turystach. Jest niedziela, cały rynek tej maleńkiej miejscowości zapchany jest handlarzami sprzedającymi haftowane obrusy, drewniane łyżki, figurki gołych górali i inne "arcydzieła ludowego rękodzieła". Oprócz straganów jest tu jeszcze monastyr. Mimo, że zabytkowy i słynny, w każdą niedzielę odbywają się tu msze. Gdy próbujemy dostać się na jedną z nich, okazuje się, że musimy kupić bilety. Kupujemy, ale miejscowym zakonnicom a także klasztornemu "wykidajle" i tak się nie podobamy. Wielkie plecaki zajmują miejsce pod płotem a my nie wyglądamy jak na przyzwoitych (nadzianych) turystów przystało. W ogóle nie wyglądamy zbyt reprezentacyjnie. Czepiają się byle czego by w końcu kazać nam się wynieść.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż