Rumunia'2002
artykuł czytany
3538
razy
Kolejna jesienna wycieczka zaprowadziła nas do Rumunii. Pierwotnie miała to być wyprawa w ukraińskie góry, ale pogoda i przede wszystkim lektura przewodników wydawnictwa Bezdroża po Bukowinie i Transylwanii spowodowały zmianę planów. Oprócz uczestników etatowych tzn. mnie i Krzysia ponownie dołączył do nas mój brat Paweł. Zdecydowaliśmy jechać samochodem by w ciągu tygodnia zobaczyć jak najwięcej.
Do granicy w Korczowie dojechaliśmy wczesnym popołudniem. Odprawa przebiegła bez większych problemów i bez kolejki. Musiałem jednak za 15 PLN zakupić deklarację tranzytową na samochód - kosztowała 15HRN, ale niestety nie mieliśmy ukraińskich pieniążków. Pomimo bezproblemowej odprawy trwało to wszystko trochę i gdy dodatkowo przesunęliśmy zegarki o godzinę do przodu, zrobiło się dość późno. Postanowiliśmy jednak jechać aż do zmroku. Obwodnicą ominęliśmy Lwów i dojechaliśmy do Stryja. Tu udało się nam wymienić pieniądze i na przedmieściach wynająć pokój w robotniczym hotelu za 40 HRN. Sporo - tym bardziej, że nie ogrzewali.
W planach było wejść po drodze na Howerlę - to już moje drugie podejście w tym roku. Wstaliśmy więc o 6.30 i w gęstej mgle, po omacku pojechaliśmy dalej w kierunku na Iwano - Frankowsk. Tankowanie na Ukrainie to sama przyjemność - 2 HRN za litr. Skracając sobie drogę pojechaliśmy na Sołotwin i Nadwirną. Oznakowanie nie najlepsze, a reszta ekipy włącznie z pilotem smacznie spała, wjechałem więc w wioskę pod Karpatami i w stado krów pędzone środkiem drogi - dobrze, że żadna nie przeszła po naszym autku. Dzięki informacjom od tubylców dojechaliśmy w końcu do Kołomyji. Niestety z powodu nisko wiszących chmur zrezygnowaliśmy z górskiej wycieczki. Również Czerniowce nie mają u mnie szczęścia - też byłem tam drugi raz a "zwiedziliśmy" je jedynie z okien samochodu. Spieszyliśmy się na południe . Na granicy nieco dziwną niespodzianką był fakt obowiązkowej dezynfekcji samochodu przy wjeździe do Rumunii. Za oblanie samochodu odrobiną płynu 210 000 lejów (1$ to 32 000). Po szybkiej i sprawnej odprawie znów opłaty - tym razem ekologiczne 335 000 lejów.
Po przejechaniu kilku kilometrów szybko odbiliśmy z głównej drogi by dojechać do monastyru w Putnej. Bez większych problemów, zaskoczeni bardzo dobrą jakością nawierzchni, doskonałym oznakowaniem dróg i schludnością budynków dojechaliśmy do monastyru, gdzie droga kończyła się. W przepięknej dolinie, otoczony szczytami pokrytymi lasami w jesiennej szacie, znajdował się ortodoksyjny męski klasztor. Przy bramie wejściowej zapłaciliśmy 60 000 za możliwość fotografowania, a potem jeszcze po 30 000 za zwiedzanie muzeum. Wśród kwitnących dookoła, czerwonych róż, na środku dziedzińca stała śliczna cerkiew. Niestety freski we wnętrzu obejrzeliśmy jedynie między rusztowaniami- akurat są w trakcie renowacji. W cerkwi spoczywają szczątki Stefana Wielkiego - największego władcy mołdawskiego. W muzeum klasztornym szaty liturgiczne, religijne księgi, ikony mają po 500 lat. Nie mogłem oprzeć się pokusie i wspiąłem się na pobliski pagórek, by sfotografować klasztor widziany z góry - tu dopiero można zachwycić się jego lokalizacją. Obejrzeliśmy także bardzo starą cerkiew przy cmentarzu.
Ponieważ było wcześnie pojechaliśmy do kolejnego malowanego monastyru - w Suczewicie. Mury otaczające cerkiew sprawiają wrażenie bardziej obronnych niż w Putnej. Sama cerkiew jest również niesamowita. Dopiero teraz zrozumiałem dlaczego bukowińskie monastyry nazywane są malowanymi. Freski znajdują się bowiem zarówno na wewnętrznych, jak i na zewnętrznych murach. Ponownie otoczenie cerkwi było bardzo zadbane - pełno czerwonych róż. Tym razem, aby sfotografować klasztor musiałem się wspiąć znacznie wyżej i przechodząc obok kaplicy cmentarnej, przez ogrodzoną łąkę dotarłem na szczyt, z którego widoki szybko wyleczyły mnie ze zmęczenia.
Bez większych problemów wymieniliśmy pieniądze w kantorze w Radauti i pojechaliśmy dalej na południe. W ekspresowym tempie obejrzeliśmy jeszcze jeden ze starszych monastyrów w Arbore. Nieco zaniedbany budynek jest w trakcie intensywnej renowacji wnętrza.
Z powodu późnej godziny kolejny klasztor w Solce był już zamknięty. Obejrzeliśmy zatem tylko dziedziniec, wieżę przy bramie i podobną architektonicznie z zewnątrz do pozostałych cerkiew i pojechaliśmy dalej. Zastanawiając się nad miejscem noclegu bardzo chcieliśmy dojechać do polskiej wioski w Bukowinie. Wybór padł na Poianę Miculi. Pomimo, że z Solca przez góry było tam tylko kilka kilometrów - by dotrzeć tam samochodem musieliśmy pokonać pętlę prawie 50 kilometrową, z tego 20 po drodze, o której standardzie lepiej zapomnieć. Nic dziwnego, że do wioski nie dojeżdżają nawet żadne autobusy. Inna sprawa, że okazało się później że mieszkańcy jeżdżą do miasta własnymi Daciami. Zapadał już zmrok, ale bez problemu zapytawszy w barze o nocleg, gdzie wszyscy oprócz właściciela mówili pięknie po polsku, trafiliśmy do sąsiedniego domu - do państwa Swancar gdzie przyjęto nas bardzo serdecznie. Krzyś bawił się ze swoim rówieśnikiem Maciejem, a my cały wieczór porozmawialiśmy z gospodarzami o życiu Polaków na Bukowinie. Wspaniałą rzeczą dla nich okazała się być telewizja satelitarna. Furorę robi tu Polsat, a zwłaszcza Kiepscy :)). Standardy życia są tu "nieco" inne niż te, do których przywykliśmy. Całe dnie ciężkiej pracy na roli, gdzie jedyną pomocą są mięśnie małych koników. Ludzie żyją z tego co uprawią i pomimo mozolnej codzienności wydają się być szczęśliwi. Trochę inaczej wygląda sprawa młodych ludzi. Ci zostali już "skażeni" cywilizacją z telewizji i trudno im pogodzić się z rzeczywistością, na której zmianę za bardzo nie ma funduszy. Byśmy nie zmarzli, gospodarze napalili w piecu kaflowym i spało się nam doskonale.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż