Bukowina rumuńska
Geozeta nr 5
artykuł czytany
15998
razy
Gościnność
Rumunia to wciąż bardzo biedny kraj. Nasze jednodniowe zakupy są warte tyle ile potrzeba na utrzymanie małej rodziny przez miesiąc (przy cenach porównywalnych do cen w Polsce). Mimo to trudno byłoby znaleźć bardziej gościnnych i życzliwych ludzi. Gdzie byśmy się nie pojawili dostajemy mleko, jajka, ser - często w ilościach przekraczających nasze możliwości. Na pytania ile powinniśmy za to wszystko zapłacić, prawie zawsze słyszymy, że przecież to nic nie kosztuje. Kończy się na zrobieniu jednego lub dwóch zdjęć i obietnicy wysłania odbitek. Najlepszym przykładem rumuńskiej gościnności jest gospodarz małego gospodarstwa, na które natykamy się na grzbiecie masywu góry Mestecăniş. Rozbijamy się na pastwisku tuż koło jego domu. W tym czasie on przynosi nam drewno na opał, rąbie je ogromną siekierą na malutkie szczapki, rozpala ognisko, przynosi ruszt (normalnie służący do gotowania smoły) oraz - jako że robi się już ciemno, ustawia koło naszych namiotów przedpotopową lampę naftową. Jakby tego było mało dostajemy od niego całe wiadro mleka, a rano na śniadanie, przynosi trzy rodzaje sera, warzywa, masło własnej produkcji oraz... jeszcze jedno wiadro mleka. Ponieważ nie mówimy po rumuńsku, a on w żadnym innym języku, rozmawiamy przy pomocy dość wiekowych rozmówek polsko-rumuńskich. "W imieniu naszej delegacji, pragnąłbym serdecznie podziękować za życzliwe przyjęcie" - aby wyrazić swoją wdzięczność, zmuszeni jesteśmy posługiwać się zdaniami pamiętającymi poprzednią epokę.
Żołnierze i Cyganie
Na szczycie góry Mestecăniş zastajemy ogromną, wyglądającą na opuszczoną, bazę wojskową z wielkimi radarami, antenami, zasiekami, strażnicami i parkiem maszynowym. Okazuje się, że nie jest opuszczona ale jedyny żołnierz jakiego udało nam się zauważyć mówi tylko po... jugosłowiańsku (nie wspomniał w jakim konkretnie języku). Nie chce opuścić swego stanowiska przy strażnicy, więc z daleka tylko pokazuje nam gdzie mamy iść. Nie będzie to nasz jedyny kontakt z wojskiem podczas łażenia po Rumunii.
Schodząc do wioski Botoş natykamy się na rozłożony przy szosie tabor cygański. To pierwsi "prawdziwi" Cyganie jakich spotykamy. Do tej pory widzieliśmy tylko takich "oswojonych" i ustatkowanych przedstawicieli tego narodu. Mieszkali w normalnych chałupach na krańcach wsi i w zasadzie niczym, poza śniadą cerą, nie różnili się od Rumunów. Ci mieszkają w krytych szarym płótnem i folią namiotach. W środku obozu siedzą mężczyźni i z głośnym stukotem wyklepują blaszane wiadra na sprzedaż. Wokół kręcą się barwnie ubrane kobiety z kolorowymi wstążkami wplecionymi we włosy, latają trochę umorusane dzieciaki, luzem pasą się świnie i chude kury. Brak, co prawda, kolorowych wozów, walk na noże i cygańskich śpiewów, ale obóz robi na nas niesamowite wrażenie. To jedyny tabor jaki udało nam się spotkać.
Idąc z Cîrlibaba do wioski Benia, wychodzimy na bardzo ładny grzbiet. Ogromne połoniny, kępy świerków, stada owiec, psy i rozległe widoki. Niestety psująca się pogoda zmusza nas do szukania schronienia. Chowamy się w najbliższym pasterskim szałasie - świeżo wybudowanym, obszernym budynku pachnącym jeszcze drewnem. W środku aż gęsto od dymu, wielkie palenisko w rogu, nad paleniskiem wielki kocioł, naokoło starannie poukładane naczynia i sprzęty. Chcieliśmy tylko przeczekać deszcz, a spędzamy tam prawie trzy godziny. Dym wyciska łzy z oczu, ale jest ciepło i przytulnie. Trafia nam się okazja podpatrzenia jak powstaje rumuński owczy ser. Ogromny pasterz - Hucuł - mówiący trochę po rosyjsku i trochę po polsku chętnie z nami rozmawia i tłumaczy co właśnie robi. Nie przerywając rozmowy zanurza ręce aż po barki w saganie z wrzątkiem i myje je dokładnie (robi to na nas piorunujące wrażenie), zaczyna wyrabiać ser w innym wielkim naczyniu. Wygniata skrzep, odsącza serwatkę, zawija ser w specjalną ściereczkę, wiesza żeby odciekł, znowu wyparza sobie ręce, wyrabia znowu, znowu odsącza i tak w kółko. W głębi, pod ścianą, na szerokiej półce cały rząd sporych rozmiarów serów wędzi się i powoli żółknie.
Rărau
Rărau - skalista góra na południe od Cîmpulungu, wysoka na 1651 m n.p.m. Jej zbocza to dawne tereny rekreacyjne Ceausescu - podobno polował tu na niedźwiedzie. Na sam szczyt prowadzi asfaltowa droga. Idziemy jednym z dwóch szlaków (jak na Rumunię wyjątkowo dobrze oznakowanych). Podejście nie należy do łagodnych, ale widoki zapierają dech w piersi. Ogromny masyw góry piętrzy się przed nami. Najeżony ostrymi skałami, potężny, wydaje się tak odległy i niemożliwy do zdobycia. Po kilku godzinach marszu non-stop pod górę wychodzimy jednak na grzbiet. Rozbijamy obóz na niewielkim siodle pod szczytem, między lasem a drogą. Jest dość zimno, a pogoda znowu zaczyna trochę kaprysić. Trochę wyżej jest schronisko tzw. "cabana turistica" oraz obóz przetrwania niemieckich skautów i... wojsko. Rumuńscy poborowi - na oko sami tutejsi górale - ćwiczą tu wspinaczkę. Całymi dniami zjeżdżają na linach w dół i wdrapują się na górę, trenują strzelanie, noszą najróżniejsze, groźnie wyglądające narzędzia, łażą tam i z powrotem, wszędzie ich pełno. Wyglądają bardzo nędznie, są brudni, troszeczkę obdarci, zziębnięci.
W nocy palimy ogniska i trzymamy warty, całe jedzenie wisi na drzewach w lesie za namiotami. W miejscu w którym się rozbiliśmy, kilka lat wcześniej niedźwiedź napadł na obóz naszych znajomych. Rozdarł im namiot, wyciągnął i dość brutalnie rozbebeszył dwa plecaki, a wieść głosi, że wyszperaną w nich konserwę z mięsem otworzył łapami i wyjadł zawartość. Ponoć owa puszka ze śladami pazurów do tej pory przechowywana jest jako pamiątka - przestroga z rumuńskich gór. W każdym razie strzeżonego Pan Bóg strzeże.
O siódmej rano żołnierze urządzają nam pobudkę. Ustawiają się sto metrów przed naszym obozem, wyrównują szyki i ruszają śpiewając gromkimi głosami jakąś rumuńską pieśń wojenną. Przemarsz odnosi pożądany efekt - nikt już nie śpi - lecz tuż po minięciu ostatniego z naszych namiotów, żołnierze gubią krok, załamują się szeregi, a większość przestaje śpiewać - słychać już tylko pojedyncze, dość fałszywe głosy.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż