Rumunia. Sierpień - wrzesień 2001 r.
artykuł czytany
4758
razy
Braszów
Do Braszowa dojechaliśmy o godz. 19.15. Za pół godz. mieliśmy pociąg do Sybina ale postanowiliśmy zostać w Braszowie. Zaraz na stacji podszedł do nas gość z propozycją noclegu za 10 dolarów. Ostatecznie umówiliśmy się na 8 dolców. Eugeniusz mieszka niedaleko centrum i ma dość dobre warunki. Jednakże cena jest dość wysoka. Ale w takim mieście będzie wam bardzo trudno znaleźć coś tańszego. W pokoju obok nas mieszkali Portugalczycy, którzy następnego dnia jechali do Krakowa. Eugeniusz mówi po angielsku, francusku, niemiecku. Tel. 0040 092542581 lub mailem:
Adres: Eugen Rasina
Negoa Batoral
2200 Braszów
Neagoe Basarab. 1
W domu dobra, przyjazna atmosfera. Dostaliśmy od niego wizytówkę i mapę jak trafić do domu. Blisko jest kafejka internetowa. Wieczorem poszliśmy na miasto. Pizza i piwo z napiwkiem 100.000 lei. Na rynku trwał festiwal muzyczny. Na scenę wchodzili co chwila wokaliści z różnych krajów. Parę dni temu była tu Sindi Laufer. Rano śniadanie w Mcdonaldzie - frytki, kanapka, cola za cztery osoby około 60.000 lei. Warto wyjechać kolejką na wzgórze Timby (cena 30.000 lei od osoby), z którego roztacza się wspaniała panorama miasta i okolic. Widać cały Braszów, góry i wielką równinę na północ od miasto. Ale żeby to wszystko zobaczyć należy wykazać się sprytem ponieważ nie ma... tarasu widokowego. Należy pójść do głównej restauracji i grzecznie poprosić o pokazanie panoramy, coś zamówić i zaokrąglić rachunek z wdzięczności. Przy takiej scenerii piwo smakuje wybornie. Wychodząc z tej restauracji zobaczył nas tamtejszy kierownik i najwyraźniej nie był zachwycony tym, że zostaliśmy tam wpuszczeni. Żal nam tylko było innych turystów, którzy błąkali się wokół próbując znaleźć panoramę na zadrzewionym wzgórzu. Trudno jest naprawdę zrozumieć po co zbudowano kolejkę na wzgórze z restauracją na szczycie jak nie po to by podziwiać piękną panoramę. Tymczasem taras jest usytuowany z drugiej strony. W mieście warto też zobaczyć gotycki Czarny Kościół. Bilet 15.000 lei.
Następny etap naszej wyprawy to pasmo Fogaraszy.
Zrobiliśmy zakupy, spakowaliśmy się i na dworzec wpadliśmy w ostatniej minucie, dlatego bilety musieliśmy kupić u konduktora. Oczywiście kasa poszła do jego kieszeni. Za 4 osoby na trasie Braszów-Gara Sebes Olt zapłaciliśmy po drobnych targach 150.000 lei. Jechaliśmy od 14.15 do 17.20. Na dowidzenia pan konduktor powiedział nam ałwiderzejen myśląc pewnie, że jesteśmy Niemcami. W 40 minut marszu dotarliśmy do Sebesu de Sus i tu postanowiliśmy zanocować u jakiegoś gospodarza . Byliśmy atrakcją wieczoru. Nocleg poszukano nam bez problemu. Wieczorem poszliśmy się trochę rozerwać do knajpy, która jest oddalona sporo od centrum wioski. Tak jak i w całej Rumunii leci ta sama muzyka typu "folkdisco". Znamy je już na pamięć i po trzech rozluźniających berach jest całkiem przyjemnie. Czujemy się zintegrowani z tym krajem. Przy barze kilku wstawionych gości tańczyło pogo. W knajpie spotykamy Constantina, który załatwił nam nocleg i jego dziewczynę mówiącą trochę po angielsku. Dzięki niej dowiedzieliśmy się, że Cabana Suru spaliła się przez czyjąś nieumyślność ale w innym budynku są pomieszczenia do spania. Późno w nocy słychać było rozśpiewanych Rumunów powracających z baru. Rano obudziło nas stado krów z dzwonkami. Po porannym myciu w zimnej wodzie przy studni, śniadaniu z mlekiem uproszonym od babci i po zrobieniu kilku zdjęć z naszą gościnną rodziną ruszyliśmy wreszczie w góry . Do Cabany Suru dotrzeć można dwoma szlakami. My wybraliśmy szlak oznaczony czerwonymi kółeczkami. Szlak początkowo biegnie łagodnie drogą. Dopiero później przebiegając wzdłuż rzeki wije się to w górę to w dół. Przy pełnym obciążeniu jest naprawdę trudno pokonać trasę w przyzwoitym czasie. Być może druga trasa jest łatwiejsza. Z lasu wychodzi się na polanę przy której stoi szałas pasterzy. My pomyśleliśmy, że to resztki schroniska. Z polany dochodzi się mniej więcej w pół godziny do domku, który pełni teraz rolę spalonej 5 lat temu Cabany Suru. Przy Cabanie poznaliśmy miłego gospodarza schroniska. Sorin Lazar pochodzi z Bukaresztu, jest tu od roku i zajmuje się jego rekonstrukcją. Zaprosił nas do środka i poczęstował gorącą cherbatą z borówkami, która smakowała tak jakby ktoś dodał do niej miodu. Sorin nie mówił dobrze po angielsku ale nieco mogliśmy z nim porozmawiać. Mówił, że na stu turystów 80 jest z Polski. Z Cabany Suru na przełęcz pod Suru szliśmy od 14.15 do 17.30. Z Suru szli z nami Cica i Mircza z Kluża - Napoki. Dziewczyna pochodzi z Borszy więc pogadalismy sobie o górach rodniańskich. Sporo czasu zajęło nam rozbicie namiotu przy silnym wietrze. Nie wziąłem sznurków do namiotu ale wykorzystaliśmy ściągacze z naszych polarów. Stopniowo jak wychodziliśmy w górę razem z nami poprawiała się pogoda. Na przełęczy oprócz nas postanowiło zanocować dwoje Rumunów i troje studentów z Przemyśla tj. Maciek, Joanna i Andrzej. Razem przeszliśmy niemal do Bilea Lac. W nocy było dość zimno i wiał bardzo silny wiatr. Mimo, że namiot miałem obłożony kamieniami bałem się czy wytrzyma tę próbę. Rano okazało się, że namiot Rumunów jest połamany przez wiatr. Teraz na szczęście mamy piękną pogodę z lekkim wietrzykiem. W sam raz na wędrówkę. Wyruszyliśmy o 10.00 a o 11.00 byliśmy na szczycie Budislavu. Ze szczytu mieliśmy przepiękne widoki. Spokojnym tempem o 12.20 dotarliśmy do jeziora Avrig. Nie zdziwcie się ogromną stertą śmieci przy jezierze. W większości miejsc nadających się na postój jest pełno śmieci. O 14.45 dotarłem do schronu Salvamontu mogącego pomieścić 10 osób. Poniżej schronu ( 3 min w dół ) jest źródło wody pitnej. Lepiej uzupełnić zapas wody gdyż nie będzie gdzie jej nabrać przez wiele godzin. Cały czas mamy piękną słoneczną pogodę co sprzyja konwersacji na trasie z nowo poznanymi osobami.
Dwójka Rumunów bardzo się dziwiła, że w Tatrach nie można się rozbijać na dziko. Nie przemawiały do nich żadne argumenty. Noclegu w schronie nie polecam tym wszystkim, którym przeszkadza chrapanie. Jeżeli traficie na kogoś kto chrapie jak niedźwiedź, możecie mieć nieprzespaną noc i słabą formę następnego dnia, tak jak nasz kolega Rysiu, który nie wytrzymał w środku nocy i zaświecił latarką Rumunowi prosto w oczy ze słowami, których tu nie zacytuje. Jeżeli nie chce być w roli, którejś ze stron to lepiej rozbić namiot powyżej schronu. Następnego dnia wyszliśmy o 9.15. Widoczność robi się coraz gorsza bo podobno ma padać w całej Rumunii. Na następną górę doszliśmy o 10.25. Dobre tempo szybko się skończyło przy wejściu na grań bez łańcuchów, gdzie trzeba pomagać sobie podając plecaki. O 12.25 wszedłem na szczyt poprzedzający Nogoiu. Mamy teraz ładną pogodę. O 13.20 jako pierwszy z naszej grupy wszedłem na Nogoiu i miałem fantastyczną widoczność jak na ten nieco zamglony dzień. Czekająć na resztę grupy rozmawiałem z wieloma osobami na szczycie. Większość to Rumunii z Bukaresztu. Było też trzech leśników z Sigisoary, z którymi ja i Damian zrobiliśmy sobie zdjęcia. Gdyby nie zmęczeni koledzy, jeszcze tago dnia zszedłbym do trasy transfogaraskiej. O 15.00 wyruszyliśmy ze szczytu i o 16.00 żlebem Drakuli dotarliśmy do refugio nad jeziorem Caltun.
Aż do wieczoru utrzymywała się ładna pogoda. Za to w nocy wiał bardzo silny wiatr i padał deszcz. Naprawdę bałem się czy namiot wytrzyma. Z nad jeziora Caltun wyszliśmy o 11.00. Na Laitelul wyszliśmy o 12.00, skąd po pół godzinie ruszyliśmy w dalszą drogę. W końcu dotarliśmy do Bilea Lac gdzie odbiliśmy sobie trudy górskiej eskapady. Bilea Lac to miejsce gdzie trasa transfogaraska przecina góry. Porozstawiane są tu małe stoiska gdzie można się zaopatrzyć w prowiant. W hotelowej restauracji w trakcie ucztowania dosiadło się do nas dwóch studentów z Polski: Tomek i Damian - obaj z Jarosławia. Tomek studiował prawo w Rzeszowie więc mieliśmy wspólne tematy jako, że trzech z nas skończyło ten sam kierunek również w Rzeszowie. Chłopcy byli - jeśli można tak rzec - przejazdem, zaliczając co nie co w Fogaraszach i udając się w dalszą drogę do Grecji. Bawiliśmy się całkiem nieźle przy stole, suto zastawionym piwami. Pokusiłem się nawet z Tomkiem o taniec z dwoma Rumunkami przy dźwiękach muzyki z Maramuresz. Następnego dnia pożegnałem się z kumplami, którzy mieli już dość gór i razem z chłopakami z Jarosławia i Warszawy wyruszyliśmy w kierunku Cabany Podragu - najwyżej położonego schroniska w rumuńskich karpatach. Szliśmy w deszczu i mgle całe 5 godzin. Najszybciej buty przemokły Danielowi, który przyjechał w góry w.....trampkach i przez to niemiłosiernie ślizgał się na skałach. Niestety 5 godzin deszczu wystarczyło by większość rzeczy przemokła. Gdy wreszcze dotarłem do schroniska (prawie godzinę przed pozostałymi) przewitała mnie niezbyt miła pani oraz przeraźliwy ziąb nie ogrzewanego schroniska. Warunki są kiepskie. Do toalety lepiej nie zaglądać. Obsługa w następnym dniu się poprawiła, co jednak nie zatarło mego złego wrażenia z dnia poprzedniego, kiedy czułem się intruzem burzącym spokój pustego schroniska - nie licząc dwóch młodych parek z pobliskiej miejscowości Victoria, którzy najwyraźniej przyszli tu w jednym celu....Całe szczęście następnego dnia było przepiękna pogoda. Pozwoliło mi to wysuszyć ciuchy i w spaniałym humorze w 2 godz. 45min. zdobyć najwyższą górę Południowych Karpat - Moldoveanu. Zdobycie góry jest bardzo proste. Nie ma trudnych odcinków. Po drodze w niemal każdej dolinie widać było kierdle owiec, słychać nawoływania pasterzy. Piętra roślinności są podwyższone w porównaniu z naszymi dlatego często spotykało się pasące owce na wysokości 2200m. Na Moldoveanu byłem sam chyba z godzinę. Dopiero w drodze powrotnej spotkałem chłopaków z Jarosławia, którzy wychodząc na grań w drodze na Moldoveanu poszli... w przeciwnym kierunku przez co stracili sporo czasu. Czy oni w ogóle dojadą do Grecji? Jeszcze tego samego dnia, schodząc w promieniach słońca, przepiękną doliną Podragu, dotarłem w pobliże miejscowości Victoria. Jeżeli ktoś chciałby wyjść na szczyt tą drogą, to stanowczo odraczam, chyba że lubi wyzwania. Szlak jest naprawdę długi i męczący. Jeżeli nie macie dużo czasu, to polecam dojazd trasą transfogaraską do Bilea Lac. Noc spędziłem samotnie rozbijając namiot na dziko za mostem, gdzieś ze dwa kilometry przed miejscowością Victoria. Jedynym mankamentem był stukot maszyn dobiegający całą noc z pobliskiej fabryki. W Victorii rozmieniłem kasę w banku, gdzie poznałem Liviu Peciu mieszkającego na co dzień w Kanadzie. Przyjechał odwiedzić rodzinę ze swoją dziewczyną i tak był szczęśliwy z tego faktu, że cały czas był zalany. Mimo to na tyle kontaktował, że mogliśmy miło pogawędzić przy kolejnych browarkach. Z Victorii autobusem dojechałem do stacji, skąd miałem zamiar wyruszyć do Sybinu.
Sybin
Moja wrodzona łatwość nawiązywania kontaktów pozwoliła mi poznać Johna i Adriana. Obaj mieszkają w Sybinie, gdzie należą do tamtejszego klubu górskiego. Ta znajomość jak się miało okazać, pozwoliła mi miło spędzić kolejne 24 godz. w Sybinie. Dzięki uprzejmości rodziców Adriana nie musiałem kombinować z szukaniem noclegu. Dostałem pokój Adriana do dyspozycji. Kąpiel, odpoczynek i posiłek - tego potrzebowałem. Na rodzinnym obiedzie mama Adriana wspominała wyjazd do Polski w latach 80, biede i puste półki. Najzabawniejsze było pytanie, czy teraz jest lepiej w Polsce, czy dalej nic u nas nie ma. I kto by w Polsce w coś takiego uwieżył? Po odpoczynku wyruszyliśmy na miasto, gdzie dość szybko spotkaliśmy przyjaciół Johna i Adriana. Już całą grupą zrobiliśmy sobie niezły rajd po okolicznych pubach, oglądając międzyczasie mecz eliminacyjny do mistrzost świata Rumunia - Węgry. W czasie meczu widać było, że oba narody nie darzą się szczególną sympatią. Następnego dnia po zwiedzeniu Sybinu, gdzie za przewodnika służył mi Adrian, wyruszyłem do Sihgisoary. Sybin poza wspomnieniem mile spędzonego wieczoru w tutejszych pubach i serdeczności tutejszych mieszkańców, nie zrobił na mnie wrażenia. Miasto moim zdaniem można spokojnie sobie odpuścić.
Sihgisoara
Kolejnym celem mojej podróży była Sihgisoara. W pociągu poznałem miłą blondynkę, która ze swoim chłopakiem rozmawiała po angielsku. Po chwili rozmowy okazało się, że Ania jest z Zabrza a Franka z Paryża. Poznali się w pociągu 2 lata temu. Po ekwipunku Anii zorientowałem się, że na pewno dała się skusić folderom reklamowych zachęcającym do odwiedzenia zamku Drakuli i nie pomyliłem się. Jej walizka na kółkach naprawdę mnie rozbawiła. Po wyjściu na dworzec w Sihgisoarze od razu znaleźli się przy niej wszyscy "naganiacze" oferująć wygórowane ceny pokoi. Ja wolałem zaoszczędzić płacąc 1 dolara za nocleg w namiocie - za to przeznaczyć nadwyżkę na żarcie i piwo. W Sihgisoarza spędziłem dwa dni świetnie się bawiąc z Anią i jej chłopakiem w tutejszych knajpach. Moi znajomi mieszkali w świetnych warunkach. Mogli nawet u syna właścicieli kupić narkotyki ale oczywiście nie skorzystali. Dobrze się bawiąc straciłem całą kasę, z wyjątkiem żelaznej rezerwy na przejazd nocny tzw. rapidem do Oradei i alkohol do Polski. Bilet można kupić dopiero godzinę przed odjazdem pociągu.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż