Kreta'2006
artykuł czytany
4910
razy
SOUGIA - RETYMNON
Dzień ostatni. Jutro wylatujemy. Nie cierpię tego uczucia. Opuszczamy naszą słodką Sougię i boski pensjonat Arhondiko. Żegnamy się z naszymi cudownymi gospodarzami Eleni i Kirkosem. Kupujemy 5 litrów zielonej oliwy z gaju oliwnego Kirkosa w pobliskiej górskiej wiosce Liivada. Eleni opowiada, że dojrzałe oliwki strząsają z drzew elektrycznym urządzeniem w grudniu, pozwalając drzewom szybko wiązać nowe owoce, podczas gdy większość rolników w tych okolicach stosuje jeszcze stary system zbiorów. Pod drzewami rozkładają maty i czekają do maja aż oliwki spadną z drzew same.
Holenderka Eleni zawsze radosna, pomocna i tryskająca energią przyjęła grecki styl życia. Przyjechała tu do wakacyjnej pracy w tawernie w Sougia i poznała Kirkosa. Dla niego zapomniała o Holandii. Kupili niewielki skrawek ziemi w Sougia, który do tej pory służył jako śmietnisko. Oczyścili to miejsce, pod okiem archeologów wykopali fundamenty i zbudowali uroczy pensjonat Arhondiko w iście kreteńskim stylu, z niebieskimi aneksami kuchennym, drewnianym wykończeniami, stylowymi komodami, kolorowymi ludowymi narzutami, antresolami i pomarańczami czekającymi na gości. Dziś mają dwójkę dzieci, oprócz pensjonatu prowadzą tuż obok sklep i doglądają oliwek w rodzinnej wiosce Kirkosa Livada. Arhondiko i sklep działają do października. Na zimę Sougia zamiera, zostaje tu tylko 50 mieszkańców. Eleni i Kirkos w tym czasie muszą zająć się oliwkami i oliwą. Wiemy, że gdy zabraknie nam znów tego zielonego boskiego płynu, wrócimy do Arhondiko po kolejny zapas.
Do Retymnonu pojedziemy przez płaskowyż Omalos. Liczę po cichu, że może szczyt Gingilos pozwoli nam się dzisiaj zdobyć. Moi chłopcy natomiast po cichu liczą, że niepewna pogoda w górach uniemożliwi ten plan. Poza tym wiem, że Kreta zawsze musi pozostawić pewien niedosyt, smaczek, który będzie nęcił przez cały kolejny rok.
Stoimy nad Xiloscalo- schodami prowadzącymi na dno wąwozu Samaria, szlak w górę prowadzi do drzwi schroniska i wyżej na Gingilos. Na razie nasz szczyt widoczny w całej swojej okazałości góruje nad Samarią, ale widzimy jak zza przełęczy wlewa się białe mleko mgły i chmur. Sączymy retsinkę na tarasie i patrzymy jak Gingilos znika za chmurami a wraz z nim moje trampingowe plany. No nic, nie tym to następnym razem... Tymczasem retsinka zaostrza apetyt, w rześkim, górskim powietrzu horiatiki smakuje znakomicie. Tak sobie medytujemy, aż cały płaskowyż zasnuwa mgła. Kreteńskie zielone płaskowyże ukryte wysoko w górach, rządza się odrębnymi prawami. Chłodne i surowe... Aż trudno uwierzyć, że niecałą godzinę drogi stąd słońce nagrzewa kamienie na plażach Lissos, Sougia, Agia Roumeli i Loutro.
W Retymnonie, jak to zwykle w Retymnonie znajdujemy odrapany pokój w jednym z niszczejących pensjonatów tuż przy porcie. Plastykowe kwiatki w wazonie, ludowe makatki na ścianach, odpadający tynk i szerokie okno, przez które można dosięgnąć zniszczonej ściany kamienicy naprzeciwko - typowy tani pensjonat w Retymnonie. Pytamy się o ciepłą wodę. Staruszek tłumaczy nam po grecku: jest słońce - jest ciepła woda, nie ma słońca - nie ma ciepłej wody. Tu na północy nie ma słońca i podobno przez cały tydzień nie było go wiele. Góry skutecznie zatrzymują niepogodę po północnej stronie. My jako miłośnicy kreteńskiego południa przetestowaliśmy tę zasadę niejednokrotnie.
W Retymnonie, jak to zwykle w Retymnonie włóczymy się straszliwie i myszkujemy po księgarniach. Znamy już niemal wszystkie ciekawsze modele kołatek na bramach, weneckie drewniane wykusze, interesujące portale i okiennice, arabskie motywy na ścianach i tak dalej, więc coraz trudniej jest nam skutecznie się zgubić. Poza tym wszystkie drogi i tak prowadzą na pita gyrosa w barze niedaleko weneckiej fontanny Rimondi. W końcu popadamy w odrętwienie nad szklaneczką mojito w jednym z dekadenckich barów - syndrom dnia ostatniego.
Jednak okazuje się, ze to nie wszystko jak na ten dzień. Udaje nam się o dziwo znaleźć małą fabryczkę instrumentów muzycznych. Nad nami wiszą malowniczo wielkie lauty i trochę mniejsze buzuki, a tuż obok rząd opartych o ścianę lir. Na stole pośrodku kawałki drewna, niepolakierowane jeszcze korpusy instrumentów, papier ścierny, talk, dłuta i inne narzędzia. Wesoły właściciel fabryczki zdejmuje ze ściany buzuki z drewna orzechowego. Nie umiemy ocenić jakości instrumentu, więc dzwonimy do Polski, żeby Tomek posłuchał sobie chociaż przez telefon jego brzmienia. Grek zastrzega co prawda, że jest specjalistą od gry na lirze, ale znikąd pojawia się nagle w fabryczce jego syn ze specjalizacją buzuki. Stroi instrument i gra do... naszej komórki. Tomek właściwie w ciemno decyduje się na zakup. Grek pokazuje nam fotki z gazet, na których on jego syn grają na lirze i buzuki. Zaprasza na ich koncert nazajutrz w Chani. Z dumą pokazuje rzeźbienia na korpusach lir z różanego drewna a potem zaczyna grać kreteńskie, zawodzące mantinades.
Przeczytaj podobne artykuły