Trzy oblicza Norwegii - Fiordy, Lofoty, Nordkapp
artykuł czytany
10751
razy
Po 3,5 godzinach rejsu dotarłem do Moskenes gdzie rozpoczęła się moja przygoda z Lofotami. Gdy opuściłem prom moje nozdrza natychmiast wypełniły się przyjemnym zapachem świeżych ryb, co świadczyło o zajęci tutejszej ludności. Lofoty od samego początku urzekły mnie swoim pięknem. Mają w sobie coś, czego brakuje nawet słynnym fiordom. Mają magię, która uderza wraz z postawienie na nich stopy. Przyznaję, że przez chwilę stałem jak wryty wlepiając wzrok w urzekający krajobraz i minęło trochę czasu zanim zebrałem się do jazdy. Tutejsze wioski też mają swój niepowtarzalny klimat, którego próżno szukać na kontynencie. Żyją własnym rytmem uzależnionym od tego, co przyniesie morze. Przy drodze często widywałem rozwieszone płaty suszących się ryb wystawionych na tutejsze powietrze, które nadaje im specyficzny aromat. Na Lofotach szczęści się do mnie uśmiechnęło i pogoda poprawiła się. Prawie bezchmurne niebo zachwycało swą głębią błękitu i tylko daleko na horyzoncie można było dostrzec pojedyncze, zabłąkane obłoczki. Słońce zalewające swymi promieniami wszystko dookoła sprawiało, że barwy przyrody nabierały życia. Przemierzając kolejne kilometry starałem się uchwycić jak najwięcej z tego, co mnie otaczało i nie chciałem, aby cokolwiek mi umknęło. Pragnąłem nacieszyć oko niepowtarzalny krajobrazem, jaki cechuje te wyspy. Tymi górami porośniętymi soczyście zieloną roślinnością, skalistymi zatoczkami i wysepkami, które składają się na malowniczą i przecudnie rozwiniętą linię brzegową. Przez dwa dni, które spędziłem na Lofotach przemierzyłem pięć wysp stanowiących rdzeń archipelagu. Pospinane mostami, a nawet tunelem pod dnem cieśniny właściwie trudno odróżnić. Tylko, gdy spoglądałem na mapę mogłem się zorientować, że właśnie przeskoczyłem na kolejną wyspę.
Płynąc z Fiskebol do Melbu przedostałem się na archipelag Vesteralen, który zdecydowanie różni się od swojego sąsiada, pomimo, że stanowią jeden ciąg wysp. Podczas gdy na Lofotach przyroda odgrywała pierwsze skrzypce i z trudem znalazłem miejsce na rozbicie namiotu wśród skał i podmokłych łąk, to na wyspach Vesteralen człowiek jakby okiełznał naturę. Po obu stronach drogi, którą podążałem rozpościerały się tereny rolnicze, a miasta były o wiele bardziej rozbudowane. Góry spadały nieco na drugi plan, ale uroku im nie brakowało.
Po powrocie na kontynent w głowie miałem już tylko ostatni cel mojej podróży - Nordkapp. Miał on stanowić niejako zwieńczenie włożonego włożonego w tą podróż trudu, więc ogarniało mnie co raz większe zniecierpliwienie i podekscytowanie. Dopiero kilkaset kilometrów za granicą koła podbiegunowego zrobiło się na tyle chłodno, że musiałem jechać w czapce. Również otaczająca mnie sceneria przypominała tą charakterystyczną dla dalekiej północy. Bezkresna pustka, odludne tereny, a ziemia pokryta dywanem mchów i porostów z pojedynczymi karłowatymi drzewkami. Na postojach ustawione były jurty, w których ludzie północy, czyli Samowie, ubrani w niezwykle barwne stroje ludowe sprzedawali poroża, a także wyroby ze skór i kości reniferów. Takie klimaty towarzyszyły mi już właściwie do samego końca.
Gdy skręciłem na ostatnią prostą prowadzącą na Nordkapp cały czas spoglądałem na licznik odliczając kilometry, które mi pozostały. Im dalej na północ, tym co raz częściej widywałem grupki reniferów. Pasły się na zboczach to z jednej to z drugiej strony drogi lub kroczyły dumnie swoim charakterystycznym chodem. Wyglądały trochę jakby miały lekki problem z utrzymaniem swojego wielkiego, wspaniałego poroża w równowadze, balansując łbem podczas biegu. Właściwie to wszyscy, którzy tędy podróżują są na ich terytorium. Daleka północ to kraina reniferów. To one są tu gospodarzami, mogą chodzić jak chcą i gdzie chcą. Mogłem się o tym przekonać, gdy grupka renów dreptała sobie środkiem drogi jak gdyby nigdy nic, a samochody czekały w kolejce i nikt nie użył klaksonu. Tutaj mają do tego prawo i dobrze, że ludzie to respektują.
Krajobraz północnej Norwegii zachwycał mnie co raz bardziej z każdym przejechanym kilometrem. Uboga szata roślinna, od czasu do czasu pojawiały się powyginane pod naporem wiatru drzewka, skaliste zbocza gór przykryte warstwą płożących się roślinek o różnych barwach i wreszcie niesamowite formacje skalne wyglądające jakby powstały z nałożenia na siebie wielu warstw płyt. Za każdym zakrętem i za każdym wzniesieniem kryła się kolejna dawka nienaruszonego piękna. Dość niezwykłym doświadczeniem była dla mnie jazda 7 kilometrowym tunelem pod dnem cieśniny, który łączy wyspę Mageroy z kontynentem. Na początek 3 kilometry szybkiego zjazdu, a następnie tak samo długi podjazd. Ogromne wentylatory wydawały przeraźliwy warkot i gdy mknąłem w dół miałem wrażenie, że za chwilę obok mnie przejedzie ogromna ciężarówka. Na początku dałem się na to nabrać. Na podjeździe, pomimo, że było zimno musiałem jechać w krótkim rękawie, bo inaczej bym się ugotował, a i tak wyjechałem na powierzchnię mokry jak szczur. Zgrzałem się, że aż się ze mnie "dymiło".
Ostatnim skrawkiem cywilizacji podczas podróży na Nordkapp jest miasto Honningsvag. Później właściwie nie ma już nic poza pojedynczymi kempingami. Około 20 kilometrów przed Przylądkiem północnym rozpocząłem ostatnią wspinaczkę drogą, która prowadziła do głównego celu mojej wyprawy. Zaczęło się od podjazdu 9 %. Na górze wkroczyłem w kompletnie inny świat. Spowity mgłą, zroszony mżawką, a temperatura wynosiła niewiele ponad 0 stopni. Po 10 kilometrów droga jeszcze raz ostro ruszyła do góry. Pięła się co raz wyżej i wyżej dosłownie przyklejona do zbocza góry. Powoli przemieszczając się na przód obserwowałem jak otaczający mnie świat wyłania się kawałek po kawałku z gęstniejącej z minuty na minutę mgły. Jechało się naprawdę ciężko. Mając tego dnia za sobą prawie 150 kilometrów, momentami przypominało to drogę przez mękę. W takich chwilach miałem ochotę skopać rower i rzucić go w cholerę. Jednak to były ostatnie kilometry, więc mobilizowałem się na wszystkie możliwe sposoby. Jechałem od zakrętu do zakrętu. A każde spojrzenie na licznik frustrowało co raz bardziej. W końcu podjazd się skończył. Kawałek prostej drogi. Mocniej zacząłem naciskać na pedały. Jakby natychmiast przybyło mi sił. W głowie miałem już tylko jedną myśl - dojechać na ten cholerny Nordkapp i niech się to wszystko skończy. Jednak nie. Kolejny podjazd, krótka prosta i następny. Przypominało to znęcanie się nad konającym. Cały czas miałem nadzieję, że to już ostatnie wzniesienie, a tymczasem wyłaniały się kolejne. Scenerię, w której jechałem trudno opisać słowami. Nie wystarczy opisać ją mianem pustki. Trzeba tu być i poczuć tą jedyną w swoim rodzaju atmosferę. O ile wcześniej można było mówić o odludziu i nicości, to w tym przypadku nawet te określenia nie są w stanie oddać tutejszego klimatu. Miałem wrażenie jakbym zmierzał do miejsca, z którego nie ma już powrotu.
Zza mgły wyłonił się znak. Początkowo niewyraźny, ale wreszcie był. Niebieska tablica z napisem Nordkapp oznaczała, że cel mojej wyprawy został osiągnięty. Po 30 dniach jazdy w upale, deszczu i zimnie, po przemierzeniu ponad 3800 kilometrów przez całą niemal Norwegię dotarcie do północnego krańca kontynentu było ukoronowaniem moich zmagań. Pomimo, że wielu ludzi dojeżdża na Nordkapp dla mnie było to ogromne wyróżnienie, że mogłem tam być, wielka satysfakcja i spełnienie marzenia z dzieciństwa. Byłem naprawdę zmęczony i zmarznięty, ale w tamtej chwili byłem również najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Ludzie docierają na przylądek przeważnie samochodami czy autokarami, których po drodze mijałem całe mnóstwo. Jednak jedynie ten, kto po wielu dniach trudu włożonego w podróż dojedzie tu rowerem, czy jak pewien czech na hulajnodze, może odczuć prawdziwy smak Nordkappu. Wtedy dotarcie do tego punktu napełnia człowieka wielką dumą. Nie zrozumie tego ten, kto nie zmagał się przez kilka tysięcy kilometrów ze zmiennymi warunkami atmosferycznymi i nie ma w nogach wielu podjazdów, który trzeba pokonać. Nie oznacza to, że trzeba tu przyjechać rowerem. Każdy, kto tu dotrze, nie ważne w jaki sposób, ma niezaprzeczalne prawo do pochwalenia się, że był na północny krańcu europy. Będzie to jednak miało nieco inny wymiar.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż