Rumunia na rowerze
artykuł czytany
2710
razy
8 lipca 2007 roku - właśnie tego dnia rozpoczęła się nasza wielka przygoda. Rozpoczęła się na południu Polski w Gorcach w pobliżu miasteczka Mszana Dolna skąd popędziliśmy w kierunku Starego Sącza i dalej już na Słowację.
Słowację, którą traktowaliśmy tylko jako kraj tranzytowy, pomimo wszystkich interesujących miejsc jakie ma do zaoferowania. Kraj tranzytowy, bowiem nie mogliśmy się już doczekać Rumunii o której w naszym kraju krąży wiele mitów i stereotypów, które chcieliśmy potwierdzić bądź obalić. Ten pagórkowaty kraj, opuściliśmy więc już drugiego dnia wkraczając na Węgry.
Pierwszy nocleg na Węgrzech spędziliśmy u przypadkowo poznanych młodych osób, które zaoferowały nocleg w swoim mieszkaniu. Następnego dnia, przez płaskie, trochę monotonne płaskie tereny urozmaicane jedynie przez żółte pola słoneczników ruszyliśmy na wschód w stronę granicy z Rumunią. Trasa prowadziła przez stare, zadbane wsie posiadające specyficzny urok. Godzinę później docieramy do granicy. Pierwsze co nam rzuca się w oczy to szeroka droga z poboczami oraz "pierwszy" dom przy drodze. Dom zrujnowany, drewniany, w którym dalej ktoś mieszka. Szybko przekonujemy się także jacy są rumuńscy kierowcy, gdyż co chwile trąbią, często jeszcze kilkaset metrów za nami. Dalej poznajemy rumuńskie drogi. Jedziemy bowiem ponad 10 kilometrów starą betonową drogą. Pierwszy nocleg spędzamy 300 metrów od drogi, w ciemnym lesie. Kolejnego dnia dotarliśmy do wioski Sapanta. Wioski w której samym centrum znajduje się unikatowy na skalę świata cmentarz - Wesoły Cmentarz, gdzie na nagrobkach z humorem przedstawione są sceny z życia zmarłego, oraz krótka rymowanka opowiadająca o życiu zmarłego, bądź chwili jego śmierci.
W kolejnych dniach nasza trasa wiedzie najpierw doliną rzeki Izy, gdzie każda wieś jest wyjątkowa - drewniany skansen. Każda wioska "poraża" drewnianą zabudowa, kunsztownie wykonanymi z drewna bramami, zabytkowymi, starymi cerkwiami. Następnie jedziemy trasą przebiegającą przez przełęcz Prislop położoną prawie 1,5 kilometra nad poziomem morza. Kolejne dni obfitują w zdobywanie wysoko położonych przełęczy. Pokonujemy bowiem jednego dnia, aż trzy przełęcze położone ponad 1000 m.n.p.m. Wyjeżdżamy również z regionu Maramuresz docierając do Bukowiny. Bukowiny znanej z malowanych klasztorów, które zwiedzamy w Moldovicie, Sucevicie, Arbore oraz w ten najsłynniejszy w Voronet. Na Bukownie odwiedziliśmy także wioskę nietypową, a mianowicie wioskę polską - Nowy Sołoniec.
Dalej trasa zboczyła z głównej krajowej drogi, w drogę boczną, prowadząc jakby do nikąd. Jednak dla nas był to skrót, który miał nas przeprowadzić na drugą stronę gór, aby móc podróżować dalej na południe. Droga ta okazała się jednak ogromnym wyzwaniem dla nas. Wyzwaniem bowiem już po kilku kilometrach od głównej drogi zamiast asfaltu pojawiły się kamienie i żwir. Z nieba co chwilę delikatnie padał deszcz, a droga prowadziła pod ogromnym kątem w górę. Aby przejechać ten odcinek, kilka kilometrów potrzebowaliśmy kilku godzin. Godzin ogromnego wysiłku, walki z samym sobą. Rafał podczas podjazdu przewrócił się, na szczęście nic mu się nie stało. Również ja wiele razy wylądowałbym na ziemi. Jednak udało się - późnym wieczorem dotarliśmy na przełęcz, gdzie spędziliśmy nocleg. Kolejny odcinek naszej trasy pokonaliśmy doliną rzeki Bistrita, prawie aż do jednego z najgłębszych wąwozów europy - wąwozu Bicaz. Dalej przez przełęcze Bicaz i Bucin jechaliśmy dalej wjeżdżając na teren Transylwani.
Pierwszym atrakcyjnym miejscem, które zwiedzaliśmy było miasto Medias. Następnie skierowaliśmy się do miejsca, które szczególnie nas urzekło - wsi Mosna. Mosna to typowa saska wieś, gdzie w centrum miejscowości znajduje się warowny kościół. Kościół, który jest miejscem magicznym i gdzie panuje specyficzna średniowieczna atmosfera, dzięki pustkom (byliśmy akurat sami w tym obiekcie) oraz dzięki temu, że mogliśmy niemalże zajrzeć w każdy zakątek tej budowli. Z Mosnej bocznymi drogami, w palącym słońcu i temperaturze ponad 30 stopni Celsjusza jechaliśmy dalej przez malownicze saskie wioski w kierunku Biertana. W Biertanie zwiedzaliśmy kolejny jeszcze bardziej imponujący z zewnątrz kościół warowny, i jeszcze tego samego dnia dotarliśmy do Sigishoary - malowniczego miasteczka, z ciekawymi zaułkami i uliczkami. Miejsce jednak bardziej kojarzone z Draculą (tutaj miał mieszkać Vlad Dracul), a nie ze średniowiecznymi zabytkami. Z Sigishoary ruszyliśmy na południe trasą, która na pewno na długo pozostanie w naszej pamięci. Najpierw jechaliśmy boczną drogą, przez stare wsie. Wsie w których czuliśmy jakby czas zatrzymał się tutaj czas 50, albo i 100 lat temu.
Następnym etapem naszej podróży były Góry Fogarskie. Wszystko rozpoczęło się od ponad 20 kilometrowego podjazdu na przełęcz w pobliżu miejscowości Balea Lac. Podjazd o tyle niezwykły gdyż prowadził po ogromnych, jakby niekończących się serpentynach. Po dotarciu na przełęcz, na wysokości ponad 2000 m.n.p.m. przepakowaliśmy bagaże w plecaki, rowery zaś oraz zbędny sprzęt zostawiliśmy w schronisku. Z plecakami w południe wyruszyliśmy na szlak prowadzący na najwyższy szczyt Rumunii - Moldoveanu. Już po pierwszych godzinach zorientowaliśmy się, że nie będzie łatwo. Trasa okazała się bowiem bardzo wymagająca - wiele podejść na główny grzbiet górski oraz na przełęcze, a następnie zejścia z nich. Wysiłek jednak rekompensowały widoki jaki mieliśmy okazję podziwiać - ogromne przestrzenie i różnice wysokości pomiędzy dolinami i górskimi szczytami, różnorodność barw - od zieleni zboczy i dolin po ciemne, surowe kolory szczytów. Czuliśmy się tam jak byśmy byli w jakimś niedostępnym miejscu, gdzieś na końcu świata. Tego dnia bowiem na szlaku spotkaliśmy zaledwie dwóch turystów. Wieczorem gdy przyszedł czas na rozbijanie namiotu zeszliśmy do doliny i tam spostrzegliśmy inny namiot. Okazało się, że rozbijają go Polacy. Co za przypadek, albo przeznaczenie na tym pustkowiu w samym sercu gór.
Następnego dnia zerwaliśmy się około godziny 4 i ruszyliśmy zjeść śniadania przy promieniach wschodzącego słońca. Przed godziną 9 zaś byliśmy już 2544 m.n.p.m na najwyższym szczycie Rumunii, co było chyba ukoronowaniem naszej wyprawy. Powrót okazał się jeszcze trudniejszy. Brakowało nam bowiem jedzenia, dodatkowo jeszcze postanowiliśmy zmienić trasę i w pewnym momencie nie weszliśmy na właściwy szlak, co skutkowało stratą kilku godzin, przez co musieliśmy spędzić drugą noc w górach. Kolejnego dnia około południa udało się jednak dotrzeć do miejsca gdzie zostawiliśmy rowery.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż