Brama Afryki - Dona nobis pacem cordium
artykuł czytany
9490
razy
Wszystko widzę przez szyby hali, w której się znajduję. Budzę się, moje oczy widzą palmy, wiatr, góry w chmurach, budynki jasnych barw, trzecie oko widzi już Maroko - bramę Afryki. To pomieszczenie, gdzie jestem, to poczekalnia terminalu promowego w Algeciras, w Hiszpanii, na samiutkim południowym krańcu Europy, a my czekamy by przepłynąć na drugą stronę cieśniny gibraltarskiej, do hiszpańskiego jeszcze miasta Ceuta, do Afryki. Dotarłem tu dziś nad ranem po czterodniowej autostopowej włóczędze z Polski. W moim plecaku znajdują się różne przedmioty podróżne, jest też teczka, a w niej cztery kartki...
Jest rok 1424. Tak jest według kalendarza Islamu. Powiedzmy, że jest sierpień 2003 roku. Miesiąc sierpień określany jest mianem najmniej odpowiedniego miesiąca by zwiedzać Maroko. Między innymi ze względu na tłumy Marokańczyków zamieszkujących Europę, jadących z prezentami w odwiedziny do swej ojczyzny. Rzeczywiście jest to duży problem, szczególnie jednak nie w trakcie przeprawy promowej, lecz w trakcie "przeprawy" autostradą śródziemnomorską przez Hiszpanię. Nie warto się jednak tym faktem zrażać, choć długie korki mogą utrudnić podróż. Z drugiej strony jednak jest to zjawisko niecodzienne, które czasem może wzmagać wspólnotę kierowców z autostopowiczami.
Istnieje kilka wariantów podróży lądem do Maroka. Przejazd autostopem jest jednym z takich sposobów. Z Kudowy Słone moje osobiste szczęście autostopowicza poprowadziło mnie drogami przez Austrię, Lazurowym Wybrzeżem, przez Barcelonę, aż do Algeciras, skąd wypływają promy do Ceuty i Tangeru. Najpopularniejszym jednak wariantem podróży autostopem na półwysep Iberyjski jest przejazd przez południowe Niemcy, skąd można bezpośrednio lub przez Szwajcarię wjechać do Francji, gdzie kierując się na południe docieramy do granicy z Hiszpanią. Czasem na południe Hiszpanii zdarza się jechać z Polski przez Paryż, kraj Basków i Madryt. Przez cieśninę gibraltarską przepływa się z Algeciras do Ceuty lub Tangeru, jedną z trzech linii promowych. Istnieją też połączenia promowe z Tarify do Tangeru, a także z Almerii do Melili. W samym Maroko poruszać się można przede wszystkim autobusami, ale także koleją, taksówkami, busikami, samochodami terenowymi i oczywiście wielbłądami - na pustyni.
Z Beatą, z którą przebyłem ostatni odcinek jazdy, czekamy na pozostałą czwórkę, by wspólnie wypłynąć i zrobić pierwszy krok w Maroko, a potem już dalej, jeździć, obserwować, poznawać, spotykać, rozmawiać, zdobywać, przeżyć, po prostu podróżować. W sumie zatem jest nas osób sześć, z czego tylko trójka osób znała się wcześniej. Cała szóstka spotkała się po raz pierwszy pierwszego dnia wyjazdu. Poznawaliśmy się przez internet i zaufaliśmy sobie, bo na tym, myślę, polega życie - w szczególności życie w drodze. Zaufanie, jeśli się je ma, nie zawodzi.
Kupując od razu, za 35 EURO (38 EURO bez karty Euro26), bilet w obie strony, żegnamy Europę - mamy nadzieję, że wrócimy tu za jakiś czas. W Ceucie łapiemy autobus numer 7 i już jesteśmy na granicy. Pokazujemy paszporty z wizą załatwioną w Ambasadzie Królestwa Maroko w Warszawie, wypełniamy karty wjazdu i wkraczamy w trochę inny świat. Wyrobienie wizy w Warszawie zajęło nam jeden dzień i kosztowało nas 85 PLN, nie stanowiło też większego problemu, choć ułatwieniem mogą być rezerwacje na hotel w Maroko.
Wszędzie powiewają czerwone marokańskie flagi i ich zielone gwiazdy. Szybko łapiemy taxi do Tetouanu - pierwszego naszego przystanku. Pierwsza medina, którą widzimy w naszym krótkim życiu, czyli stara część marokańskiego miasta, wywiera silne wrażenia. Miasto położone jest na wzgórzu. Berberowie, czyli rdzenni mieszkańcy tych terenów, wyparci przez Arabów, przynoszących Islam, schodzą z pobliskich gór Rif by tu handlować. Kobiety z tatuażami - łezkami na brodach, w kapeluszach z pomponami i w strojach trochę kojarzących mi się z Boliwią czy Peru. Targując się w wąskich uliczkach mediny posługują się zarówno językiem arabskim ale i berberyjskim, zupełnie innym od arabskiego. Wielu ludzi rozmawia również w języku francuskim, jako że tereny te były kolonią Francji. Chodzimy krętymi uliczkami i próbujemy przyzwyczaić się do tych wszystkich zapachów, które niesie tu powietrze. Odór gnijących warzyw, owoców, mięsa, głów kozłów leżących na ziemi, zmieszany z przygotowywanymi na uliczkach posiłkami i zapachami tysiąca magicznych przypraw i specyfików. W Tetouanie odwiedzamy marokańskie muzeum prezentujące tutejsze stroje i wystrój wnętrz, a także pierwszy dach na naszej trasie, na którym wiatr wieje i magia przepaja. Widzimy medinę jak wzrasta wraz ze wzgórzem, a zza wzgórza wydobywają się chmury, mgły, dymy, czerwieniejące od poświaty miasta. Księżyc, półksiężyc, góry Rif, wysokie minarety i oczywiście flagi, powiewające gwiazdami w tej przestrzeni.
Opuszczamy Tetouan i udajemy się do Casablanki, mijając Rabat, zwiedzić jeden z niewielu dostępnych dla niemułzułmanów marokański meczet Hassana II?ego. Ogromny, majestatyczny, wytworny, mieszczący 20 tysięcy wiernych, marmurowy meczet robi wrażenie, nie jest jednak nie do pominięcia, tak jak z resztą Casablanca, raczej nowoczesna. W Casablance dochodzi do pierwszego w ciągu naszej podróży zaproszenia nas do domu. Pewien Arab zaprasza nas na "mintee", czyli herbatę ze świeżych liści mięty z dodatkiem mnóstwa cukru. Pijemy, rozmawiamy o poszanowaniu, oglądamy telewizję i jej kilkaset programów z całego świata, w tym polskich, odbieranych przez antenę satelitarną, jedną z wielu w krajobrazie marokańskich miejskich dachów.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż