Wyprawa dookoła Sahary. Część IV - Burkina Faso i Mali
artykuł czytany
2316
razy
Niestety - droga się tylko pogarsza - robimy więc jeszcze ok. 30 km i wraz ze zmierzchem decydujemy się na nocleg w pobliżu małej osady. Rozbijamy namiot (niestety - Gosia musi zostać w samochodzie). Budowa obozowiska realizowana jest w asyście wszystkich wioskowych dzieciaków - dla nich musi to być nie lada atrakcja, dla nas ich zachowanie jest nieco denerwujące. Nerwy puszczają mi w momencie, gdy włażą na dach samochodu i po nim skaczą. Po interwencji mamy już właściwie spokój prawie do rana.
Tuż przed rozbiciem obozu mija nas pociąg - wygląda strasznie - podróż nim z Bamako do Dakaru trwa od 30 do 50 godz. Chyba byśmy nie zaryzykowali. W nocy budzi nas wielki hałas. W pierwszej chwili mam wrażenie, że to maszyny budowlane przejadą po naszym małym namiociku, ale szybko sytuacja się wyjaśnia - to tylko kolejny pociąg (a miały być dwa w tygodniu, a nie dwa codziennie).
Dzień dwudziesty czwarty - Wtorek - 27.02.2007 r.
Wstajemy bardzo wcześnie. Chcemy zdążyć przed pobudką we wsi. Udaje się nam zwinąć namiot, zanim chmara dzieciaków nas zaatakuje. Wczoraj udało się nam zrobić niecałe 150 km. Przemieszczamy się strasznie powoli - coraz poważniej zastanawiamy się, czy zdążymy na lotnisko. Mozolnie posuwamy się dalej - czasem nasza droga wiedzie po starym (jak się nam wydaje) nasypie kolejowym - wtedy możemy jechać nieco szybciej - nie mniej, cały czas musimy uważać bo na starym nasypie nie zachował się żaden mostek. Po kilku km zatrzymujemy się, w środku lasu, z dala od jakichkolwiek osad i ... No właśnie - dziewczyny zdecydowały się na poranną toaletę (w końcu) oraz na przyrządzenie śniadania (przetwornica znowu poszła w ruch). Docieramy do Kale. Tutaj jest kolejny przystanek kolei. I ponownie mamy nadzieje, że tu zacznie się lepsza droga. I ponownie - są to płonne nadzieje - właściwie droga jest jeszcze gorsza niż dotychczas - a co więcej - gubimy ją i trochę czasu upływa, zanim udaje się nam znaleźć poprawną drogę. Znowu mijamy kilka wiosek, doskwiera nam upał i zmęczenie. Mamy już serdecznie dość. Po kilku godzinach jazdy docieramy do miejscowości Mahina. Tutaj znajduje się kolejny most kolejowy przerzucony nad rzeką (rzeka jest tak szeroka i głęboka, że nie ma żadnych szans na pokonanie jej wpław). Decydujemy się na pokonanie mostu samochodem, mimo że jego nawierzchnia jest typowo kolejowa. Odnosimy jednakże wrażenie, że pokonywanie piesze, motorowerami czy samochodami tego mostu jest na porządku dziennym, więc jakoś się przebijamy. Stąd mamy już tylko kilka km do Bafoulabe. Tutaj - możliwe - zacznie się dobra droga, więc nieco przyspieszymy - pojawia się szansa, że jednak zdążymy do Dakaru na czas.
Docieramy do przystani promowej - zatrzymujemy się - chcę zrobić kilka zdjęć rzeki Senegal. Piękna potężna rzeka nie pasująca do afrykańskich klimatów (przynajmniej do tych, które mieliśmy do tej pory okazję poznać). Zaczepia nas obsługa promu. Otrzymujemy od chłopaków z przeprawy informację, że po drugiej stronie rzeki jest dobra droga. Nasz GPS mówi jednak coś innego.
Pewnie jednak zaryzykowalibyśmy podróż po drugiej stronie, gdyby nie fakt, że promowcy za przeprawę chcieli wyłudzić równowartość ponad połowy baku paliwa. To przeważyło - ruszamy w drogę wg GPS'a. Początkowo - droga wygląda bardzo dobrze - cieszy nas to, zwłaszcza, że wg mapy droga jest zaznaczona jako szczególnie niebezpieczna i trudna do pokonania. Myśleliśmy, że to już historyczny zapis na mapie. Zagadnięci mieszkańcy miejscowości informują nas, że do Kayes powinniśmy tą drogą dotrzeć w 4 godz. Niestety. Mylili się. My zresztą również.
Droga cały czas biegnie wzdłuż rzeki Senegal, nie sposób ją więc zgubić - doskonały punkt orientacyjny. Kilka km za Bafoulabe zaczyna się najgorszy i najtrudniejszy odcinek drogi, jaki mieliśmy okazję do tej pory pokonać. Średnia prędkość jazdy spada nam poniżej 5 km/h. Wiele odcinków pokonuję sam, a dziewczyny pomagają mi się zmagać z trudnościami terenu. Mamy dość - jesteśmy wykończeni. A upał cały czas nam doskwiera. Na szczęście "Dyskoteka" radzi sobie nad wyraz dobrze. Jakby nie zauważała trudności.
I tak toczymy się przez wiele km. Mijamy kilka osad, a w pobliżu jednej z nich zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Znajdujemy sobie mały cień w pobliżu ogromnego baobabu i oddajemy się błogiemu (chociaż bardzo krótkiemu) lenistwu. Klika km dalej mamy kontakt z dziką zwierzyną - drogę przecinają nam małe, kolorowe małpki. Dziewczyny (zresztą ja również) cieszą się jak dzieci. Po kolejnych kilku km, za wioską Fukara, docieramy do miejsca, w którym na rzece mamy okazję podziwiać wspaniałe wodospady. Bardzo przyjemna atmosfera miejsca, chłód i przyjemna woda. Szkoda tylko, że nie mamy odwagi na kąpiel - mimo, że ochota jest wielka. Nie mniej - gonieni już mocno czasem, ruszamy dalej. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilkę, pod wielkim baobabem, gdzie wchodzę na samochód i zrywam świeże owoce baobabu - na pamiątkę. Po jakimś czasie docieramy do wioski Diamou, gdzie znajdujemy asfalt na drodze. To prawie nie możliwe. Normalna droga - zacieramy ręce, ale radość trwa krótko - droga jest dziurawa jak ser szwajcarski, więc nie ma szans na szybszą jazdę. W sumie i tak poruszamy się znacznie szybciej niż do tej pory. Zatrzymujemy się, żeby zrobić kilka zdjęć i w pewnym momencie zauważam jadące za nami samochody. Przyglądam się rejestracji pierwszego z nich - jakaś taka znajoma. Wątpliwości rozwiewa kierowca - na środku pustyni spotykamy ekipę czesko - słowacką. Jadą w trzy samochody, ale są pełni podziwu dla naszej samotnej eskapady. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia, pijemy po jednym słynnej śliwowicy (na lepszą jazdę i za miłe spotkanie) i ruszamy dalej. Początkowo jedziemy razem, ale oni jadą jak wariaci, więc w końcu znikają nam z oczu. Ściemnia się, a my późnym wieczorem docieramy w końcu do Kayes. Tutaj jest już cywilizacja, a wg mapy już do samego Dakaru mamy doskonałą drogę. Mamy taką nadzieję. Kilkanaście km przed Kayes gubimy drogę, ale spotykamy na odludziu Malijczyka, który oferuje nam pomoc - jedziemy cały czas za jego Nissanem. Doprowadza nas do samego miasta, a nawet pomaga znaleźć nam hotel. I to całkiem bezinteresownie. Jako że jest to już ostatnia noc Asi w Afryce pozwalamy sobie na małe szaleństwo i kwaterujemy się w czterogwiazdkowym hotelu. W końcu raz się żyje.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż