Bliski Wschód'2002
artykuł czytany
7161
razy
Jadąc dalej docieramy do miejsca, gdzie według przekazów znajduje się grobowiec proroka Mateusza. Zamknięty w lepiance grób o długości 6 metrów przykryty jest zielonym suknem - widać, że ktoś zajmuje się jego pielęgnowaniem . Dalej jedziemy do Tartusu, gdzie mieliśmy się rozstać z Adnanem. Tu Kasim nieco rozczarowuje się. Mówił dużo o arabskiej gościnności, a za wynajęcie busa musieliśmy zapłacić 1800 funtów. Myślę, że to niezły interes dla gościnnego Adnana. Ale nie żałujemy - warto było.
Kolejny punkt programu to rejs na Arwad - wysepkę w pobliżu Tartusu. Za jedyne 20 funtów od osoby w obie strony płyniemy na wyspę. Półgodzinny rejs to niezła atrakcja dla Krzysia, który był zachwycony. W trakcie krótkiego spaceru po bardzo ciasnych uliczkach wyspy biegał za nami tłum miejscowych dzieciaków. Nie mogły się napatrzeć na mojego kochanego blondynka.
Popołudnie spędzamy na pustej plaży w Banyas - dla Syryjczyków woda za zimna, dla nas akurat. Nawet Krzyś szaleje wśród fal i na plaży. Nie myślałem, że będzie miał taką frajdę.
Przed nami jeszcze bardzo długa podróż. Musieliśmy dojechać do kolegi Kasima w Einl'kroum. Cała masa przesiadek i w końcu dojechaliśmy w środku nocy. Kasim doznał szoku. Chciał się wykąpać, wyprasować ubranie. Okazało się, że dwóch młodych inżynierów mieszka z samotną matką w warunkach, które nawet jak na Syrię były poniżej jakiejkolwiek kategorii - wg klasyfikacji Kasima. Jeden pokoik, w którym jedyny mebel to łóżko, ubikacja bez bieżącej wody, a łazienka to kran na podwórzu. Na szczęście nie przeszkadzało nam to zbytnio i po krótkim nocnym spacerku położyliśmy się spać. Spało się rewelacyjnie - nie zawsze komfort jest najważniejszy.
22.05.02
Obudziliśmy się bardzo wcześnie - około 6.00. Wynajęliśmy ponownie cały minibus i przez As'queilbiyeh pojechaliśmy do Apamei. Kierowca za bardzo nie orientował się gdzie mogą być ruiny, ale po konsultacjach z przechodniami dotarliśmy. Kolejne zdziwienie - mała budka przy drodze, na szczęście pusta - zaoszczędzone 330 funtów, a po obu stronach drogi ogromne kolumny będące pozostałością po 500-tysięcznym kiedyś mieście ciągnące się prawie po horyzont. Przy wspaniałym słoneczku kolumnada z piaskowca prezentowała się rewelacyjnie. Okazało się, że wstęp jest płatny od 9.00. My wtedy byliśmy już po półtoragodzinnym spacerku wśród pozostałości rzymskiej cywilizacji. Skierowaliśmy się ku dawnemu średniowiecznemu zamkowi, który aktualnie jest wioską na wzgórzu, ale po drodze pytając o połączenia autobusowe, zostaliśmy zaproszeni na syryjskie śniadanko. Jajecznica, ser, oliwki i syryjski chleb. Smakowało - byliśmy już głodni. Obejrzeliśmy także znalezione na polu rzymskie monety, figurki, a nawet w ramach wdzięczności kupiłem 2 figurki podobno z czasów przed Chrystusem. Czy naprawdę pochodzą z tego okresu? Kto to wie? Na pewno będą interesującą pamiątką, załóżmy że również zabytkową :)).
Kolejnym etapem podróży miała być Hama, ale ponieważ Krzysiowi tak bardzo podobało się nad morzem pojechaliśmy do Latakii. Tu od razu skierowaliśmy się do hotelu an Nour polecanego przez taksówkarza i zapłaciliśmy 13 USD za bardzo przytulną dwójkę z łazienką ze śniadaniem w cenie. Na szczęście pogoda sprzyjała nam i popołudnie spędziliśmy na plaży - synka na siłę musiałem wyciągać z wody na brzeg. Z plaży pojechaliśmy jeszcze do Ugaritu, ale po rzucie oka na resztki ruin, w których znaleziono jedne z najstarszych fragmentów pisma oceniliśmy, że nie warto wydawać 330 funtów i wróciliśmy do Latakii. Restauracja Oscar w centrum okazała się być dość wysokiej kategorii, z wyśmienitym jedzeniem, a ku naszemu zdziwieniu niedroga.
23.05.02
Po hotelowym śniadanku podjechaliśmy taksówką za 25 funtów na dworzec autobusowy. W Latakii wszystkie taksówki podobno tyle kosztują i to niezależnie ile kilometrów w mieście jeździmy. Po procedurze zakupu biletu ( potrzebne były nawet imiona rodziców do wypełnienia formularzy ) wyruszyliśmy klimatyzowanym autobusem do Aleppo, drugiego co do wielkości miasta Syrii, gdzie dojechaliśmy po 3,5 godzinach. Po dłuższych poszukiwaniach hotelu, nie znajdując odpowiedniego standardu za niewielką cenę, zdecydowaliśmy się na dość luksusowy hotel Ambasador - 20 USD za klimatyzowany pokój z łazienką. Po krótkim odpoczynku przyszedł czas na zwiedzanie. Przez jeden ze słynniejszych syryjskich suków, bardzo zatłoczony, dotarliśmy do cytadeli na wzgórzu górującym nad miastem. Już sama brama i most nad fosą rzuca na kolana. Wewnątrz trwają intensywne prace renowatorskie, a ich efekt to odnowiona już sala gościnna z przepięknymi sufitami. Widok na miasto z murów również wart jest wysiłku. Mieliśmy akurat szczęście i w trakcie pobytu w cytadeli ze wszystkich minaretów w mieście ( a jest tu chyba ponad 100 meczetów ) rozbrzmiały wezwania do modlitwy - niesamowity kanon. Kasim, niezbyt doświadczony turysta prawie płakał ze zmęczenia i chyba ucieszył się, gdy okazało się, że nie idziemy do wielkiego meczetu, gdyż jest on remontowany. Wstąpiliśmy jeszcze raz na targ, gdzie w końcu Krzyś kupił szukaną w każdych ruinach, które zwiedzaliśmy lampę Alladyna. Pocierał co sił, ale musieliśmy mu wytłumaczyć, że dżin z lampy wybrał się właśnie na wakacje.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż
»
Syria
- Piotr Kotkowski