W dzikie serce Azji - AŁTAJ 2010
artykuł czytany
1083
razy
Woda z rzek przecinających góry Ałtaj była przepyszna. Ale zarazem niesamowicie zimna. Musieliśmy się w niej kąpać i prać ciuchy, których zbyt dużo nie zmieściło się do plecaka. Po kilkunastu sekundach trzeba było wyjmować stopę lub rękę, bo drętwiała z zimna. Dlatego staraliśmy się kąpać w ciągu dnia, kiedy świeciło słońce i dało się rozgrzać po wyjściu z wody. Pobyt w pobliżu strumieni oznaczał też, że musieliśmy je regularnie przekraczać, aby kontynuować wędrówkę. Niektóre dało się przebyć w wysoce odpornych na wilgoć butach trekkingowych, ale przy części trzeba się było rozbierać, a część przechodzić po przerzuconych nad strumieniem pniach. Trzeciego dnia wędrówki musieliśmy skrócić trasę i zostać na nocleg na płaskowyżu, gdyż rzeka, którą mieliśmy przed sobą, była nie do sforsowania. Najgroźniejsza okazała się przeprawa czwartego dnia przez jeden z dopływów Szawły, której doliną zmierzaliśmy wprost do Jezior Szawlińskich.
Jak wspaniale smakuje kisiel po ciężkich dniach wędrówki, zasilanych wieprzową lub wołową konserwą i czekoladą na postojach. Rozkoszujemy się nim, zgromadzeni wokół strzelającego wysoko ogniska, kilka metrów od brzegu turkusowego Jeziora Szawlińskiego Dolnego, na wysokości 1990 m n.p.m.. Żółto-czerwony płomień wydobywający się spod gałęzi sosnowych miesza się z białą poświatą księżyca, tworząc plejadę barw na gładkiej powierzchni metalowej łyżki.
Niesamowita noc. Na niebie żadnej chmury. Księżyc idzie do pełni, ale jeszcze kilka dni do tego czasu. A teraz miliony gwiazd migocą nad nami, układając się w przeróżne kształty. Droga mleczna wdzięcznie przecina upstrzone żółtym światłem niebo.
Wtem wszystkich z zamyślenia wyrywa gigantyczny huk za naszymi plecami. Podnosimy się trwożnie, aby zaobserwować resztki kamiennej lawiny, która zeszła 150 metrów od nas. Ufff…
Jezioro Szawlińskie zazdrośnie strzeże swoich skarbów, ukrytych pod przeczystą taflą wody. Lawiny kamienne to jedna sprawa. A druga to niespodziewane załamania pogody. Do Szawlińskiego Dolnego dotarliśmy po pięciu dniach marszu od Czibitu, naszego punktu startowego, z czego dwa ostatnie grzęźliśmy w błocie, zalegającym na szlaku po nieustannych opadach deszczu. Kiedy dotarliśmy na miejsce, byliśmy przemoczeni do suchej nitki, głodni i wyczerpani. Jedyne, co nam zostało, to nadzieja, że następnego dnia wyjdzie słońce. Nadzieja i… butelka 80-procentowego samogonu, który wypiliśmy, aby uchronić się przed przeziębieniem i grypą. Deszcz bił irytującym, stałym rytmem o dach namiotów, kiedy kładliśmy się spać, wcześniej niż zwykle.
Nadzieja nie zawiodła. Następnego dnia słońce przypomniało o sobie palącym promieniem. To był znak do wymarszu dla pierwszej ekipy, która bez plecaków wyruszyła pod Jezioro Szawlińskie Górne (2160 m n.p.m.) i lodowiec koło przełęczy Obyl-Ojuk (2700 m n.p.m.). Następnego dnia trasę powtórzyła druga ekipa. Cel pierwszy został osiągnięty.
Teraz siedzieliśmy przy ognisku, zadowoleni. Już wiadomo było, że zapasów jedzenia nie starczy na przebycie doliny Maaszej. Ponadto jak się dowiedzieliśmy od spotkanych na naszej trasie Rosjan most, którym chcieliśmy wracać po zdobyciu przejściu tej dliny nie istniał od wiosennego wezbrania. Musieliśmy zrezygnować z drugiego celu i zamiast tego wrócić do Czibitu, aby uzupełnić zapasy.
Już? Przecież nie było słychać budzika! Jeszcze trochę snu…
Chyba jednak nic z tego. Jest tak gorąco, że nie da się wysiedzieć w namiocie. Spoglądam na Grześka, który niespokojnie zrywa z siebie śpiwór. Wychodzę pierwszy na zewnątrz i przecieram oczy ze zdumienia. Stoję na wzgórzu pokrytym jałowym, suchym stepem. Słońce bezlitośnie pali twarz. A pode mną stromy stok zakończony złożoną z ogrodzonych domostw sielankową wioską Kuraj. A przede mną ciągnący się łańcuch górski, aż po horyzont, z lewej i prawej strony, daleko, daleko. I choć między nami jest pewnie kilkadziesiąt, a może i więcej kilometrów stepu poprzecinanego rzekami, to tamte góry jakby zdawały się wołać swoją połyskującą w słońcu bielą szczytów. Wołać uporczywie, zasnuwając oczy i wprowadzając ciało w trans. Ponad 2 tysiące metrów przewyższenia! Za chwilę z namiotu wybiega Mirek i rzuca się na mnie. Skaczemy i krzyczymy z radości. Niezmąconego niczym szczęścia.
Widok, jaki ujrzeliśmy tego ranka nad wioską Kuraj był tak niesamowity, że nie da się oddać go słowami. Wydaje się, że nawet klisze aparatu są wobec niego bezsilne. Taką piękną niespodzianką powitało nas Pasmo Kurajskie, ostatnie z wyzwań stojących przed nami! Do Czibit dotarliśmy szybkim marszem w 2 dni. W wiosce otoczonej łańcuchem gór zdawało się, jakby czas stanął w miejscu. Zabudowa drewniana, wyróżniał się gmach szkoły. Wokół Centrum Kultury przechadzały się swobodnie krowy. Dorośli mieszkańcy zajęci byli pędzeniem stad koni, owiec i krów, a dzieci baraszkowały na sklepowym placu, stanowiącym centrum wioski.
Z Czibitu planowaliśmy dostać się do Kuraj komunikacją lokalną, ale ludzie udzielali nam sprzecznych informacji co do tego, kiedy autobus ma przyjechać lub czy w ogóle tego dnia przyjedzie. Po kilku godzinach wyczekiwania na rozgrzanym słońcem asfalcie, próbowaliśmy łapać stopa. Nikt jednak nie chciał nas podwieźć, aż w końcu zatrzymała się koło nas „gazela”. Kierowcy szczęśliwie udawali się akurat tą drogą, co my, więc podwieźli nas za kwotę, którą oferowaliśmy. Zachodzące nad pasmem gór słońce z jednej, a wschodzący księżyc po drugiej stronie horyzontu, były zapowiedzią widoku, który czekał nas o poranku.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż