Moskwa
Geozeta nr 11
artykuł czytany
9578
razy
Przed podróżą do Moskwy pomyślałam o dwudziestu dwóch godzinach, które będę musiała spędzić w pociągu i o uciążliwościach takiej wyprawy, jak również o czekającej mnie kontroli granicznej. Jednakże wagony sypialne okazały się być świetnym rozwiązaniem. Siedziałam w wygodnym pociągu, w przedziale z kuszetką, na własnym łóżku zaopatrzonym w pościel. Mogłam wypytać konduktora jak rozmawiać z celnikami i co mam zadeklarować podczas kontroli. Przejazd do Moskwy jest teoretycznie krótszy niż to wynika z obliczeń, ponieważ jadąc na wschód trzeba przestawić zegarek o dwie godziny do przodu. Pierwszej zmiany dokonuję wjeżdżając na Białoruś, drugiej zaś do Federacji Rosyjskiej.
Podróż trwałaby jeszcze krócej, gdyby nie car rosyjski, który zażyczył sobie, aby tory kolejowe były szersze niż te, które zostały położone w całej Europie. Właśnie z powodu zmiany podwozia wagonów postój na granicy trwa półtorej godziny dłużej. Maszyniści rozczepiają wszystkie wagony, wprowadzają je do wielkiego hangaru na podnośniki i zmieniają rozstaw kół. Przez cały ten czas przez przedział przewija się ogromna ilość Białorusinów, najwidoczniej zaznajomionych z obsługującymi pociąg. W "normalnym" kraju taki tłum ludzi nie mógłby raczej wtargnąć do pociągu i zaprzątać uwagi przestraszonych i zdziwionych pasażerów żebrząc lub handlując czym popadnie, od cebuli, solonej ryby, poprzez ziemniaki, a skończywszy na piwie i wódce. No cóż, Białorusini przecież nie mają czym handlować oprócz produktów żywnościowych, a jakoś zarobić muszą. Kiedy widzą złotówki cieszą się równie mocno, jakby otrzymywali od nas ruble, a które przecież przy granicy w Brześciu łatwo wymienić. Złotówki w porównaniu z białoruskim rublem są obecnie twardą walutą.
Podczas kontroli celnej muszę pamiętać jak należy zadeklarować pieniądze, co sprowadza się do zachowania odpowiedniego bilansu płatniczego. Brzmi to dziwnie, ale jest bardzo proste do wytłumaczenia i logiczne dla każdego Rosjanina. Wszyscy wjeżdżający muszą posiadać odpowiednią ilość gotówki. Nieistotny jest fakt, iż jestem posiadaczem karty płatniczej, a w Moskwie są bankomaty, z których przy odrobinie szczęścia uda się wybrać pieniądze. Nieważne, że we wszystkich zachodnich poradnikach jest mowa o tym, aby nie nosić dużych kwot przy sobie. Przecież bezpieczniej jest trzymać je na koncie, a w kieszeni tylko trochę drobnych, kartę kredytową lub czeki podróżne. Celnicy najwidoczniej nie znają wartości "elektronicznych" pieniędzy. Dla rosyjskich urzędników gotówka jest najważniejsza. Posiadają moją deklaracje, która początkowo jest wypełniana w dwóch kopiach. Wracając do Polski jestem zobowiązana posiadać oryginał tego dokumentu i jeżeli będę miała przy sobie więcej gotówki niż pierwotnie zadeklarowałam, to nadmiar zostanie zarekwirowany. Pieniądze wwożę tylko w twardej walucie, czyli dolarach i markach. Nie należy wywozić z Rosji jakichkolwiek większych sum pieniędzy, gdyż to by oznaczało, iż przyjechało się tu pracować. Żałuję jednak, że urzędnicy nie myślą logicznie, bo który Polak wybierałby się teraz pracować do Rosji? Teraz pracować jeździ się przecież na zachód.
Celem mojej podróży był Instytut Języka Rosyjskiego imienia Puszkina na ulicy Wołgina. Już sam fakt, że aby tam dotrzeć z dworca kolejowego musiałam jechać aż trzema liniami metra, a potem jeszcze autobusem uświadomił mi, jak olbrzymia jest Moskwa. Tutaj metro stanowi coś na kształt odrębnego świata; wyobraźmy sobie trzy poziomy linii i cztery stacje połączone w jedną szerokimi, głębokimi korytarzami. Wszyscy poruszają się bardzo szybko, nawet schody ruchome są trzy razy bardziej sprawne niż te warszawskie, a mimo to ludzie i tak zbiegają w dół, aby zaoszczędzić czas. Jeśli metro ucieknie to nie ma się czym martwić, gdyż za minutę będzie następne, chyba że jest to późny wieczór - wtedy trzeba poczekać "aż" pięć minut. Metro pracuje "tylko" do pierwszej w nocy, a potem jest zamykane i nie można tutaj nocować! Jest to ważna uwaga nie tylko dla przyjezdnych, ale także dla bezdomnych, których w Moskwie jest naprawdę dużo. Aż strach pomyśleć, co się z nimi dzieje kiedy przychodzi zima. (Alkohol i mróz są najczęstszym sprawcą śmierci wśród osób pozbawionych stałego zamieszkania)
Z ciężkim plecakiem, zapasem ubrań i książek oraz pieniędzy na cały miesiąc odnalazłam Instytut Puszkina. Jest to ogromny, osiemnastopiętrowy "kolos" zbudowany w okresie, kiedy wielka płyta zwyciężyła nad innymi rozwiązaniami architektonicznymi i inżynierskimi. Dostałam pokój na ósmym piętrze z widokiem na ogromny salon Mercedesa. Pierwsza myśl, która przemknęła mi po głowie to: "jak świetnie, że jest winda". Po kilku dniach odkryłam, iż winda często się zacina, a godzinne stanie w małym, dusznym pomieszczeniu i czekanie, aż znowu ruszy, nie należy do przyjemnych (szczególnie, jeśli ktoś ma klaustrofobię i nie lubi bezczynnie tracić czasu). Poza tym nie działał dzwonek alarmowy, a drzwi do windy były tak grube, że nikomu nie chciało się przez nie krzyczeć. Jedyne co nam, uwięzionym pasażerompozostawało to zabawianie się rozmową o pogodzie i cierpliwe czekanie z uśmiechem na twarzy, aż winda ruszy.
Pokoje w Instytucie są ogromne. Na dwie osoby dostałam pokój trzy razy większy od mojego warszawskiego, więc byłam bardzo zadowolona. Jedyne co nie podobało mi się w tej kwaterze, to obecność karaluchów, które stanowiły w Instytucie ogromną plagę, a ich rozmiary przekraczały rozsądne wielkości przewidziane dla insektów. Wychodziły najczęściej w nocy i biegały po całym pokoju: po ścianach, umywalce, wannie... jednak najbardziej irytującym miejscem była pościel. Na samym początku krzyczałam, ale ponieważ to nie pomagało, jak również żadne trutki, lepy i inne tajemnicze sposoby, więc szybko się przyzwyczaiłam. Przecież w końcu karaluchy nie gryzą, chociaż do końca nie jestem tego pewna... no bo skąd pojawiły mi się czerwone plamy na szyi i ramionach? Później moje przypuszczenia dotyczyły wątpliwej czystości wody, w której się myłam.
Przyczyną podróży do Moskwy był miesięczny kurs języka rosyjskiego organizowany przy współpracy Uniwersytetu Łomonosowa i prowadzony przez doświadczonych profesorów filologii rosyjskiej. O ile pierwszy tydzień zajęć podobał mi się bardzo, o tyle reszty nie jestem w stanie ocenić, gdyż na lekcje nie uczęszczałam. Wybrałam uczenie się języka na ulicy, targując się na straganach i pytając o miejsca, które warto by było zwiedzić. Rosjanie wydają się być mało rozmowni, wielu z nich unika pogawędek z turystami, tak jakby zostało im jeszcze coś z dawnych czasów, ducha komunizmu, który prześladował każdego kto wygłaszał niewygodne poglądy. Ponieważ dokładnie nie było wiadomo czego nie wolno mówić, ludzie mówili mało, aby nie zostać przypadkiem pomówionymi o krytykę ojczyzny. Nie wiem dlaczego, ale po części w każdym napotkanym przez mnie Rosjaninie tkwiła jeszcze taka obawa. Może wynikało to z faktu, że na każdym kroku można było spotkać obrazy przedstawiające Lenina, emblematy z gwiazdą, sierp i młot oraz mozaiki lub pomniki kołchoźnicy i robotnika trzymających się za ręce. To wszystko miało wyrażać potęgę dawnych czasów i nie jestem w stanie znaleźć żadnego logicznego wyjaśnienia, dlaczego tak poprzednio zgnębiona ludność nie pokusiła się jeszcze o usunięcie tych wszystkich pamiątek.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż