W dzikie serce Azji - AŁTAJ 2010
artykuł czytany
1083
razy
ukot kół, dziesiątki ptaków podrywających się do lotu na gwarnym Dworcu w Brześciu nad Bugiem, przeciągły gwizd osmalonego lipcowym słońcem konduktora…
Szerokotorowa kolej ruszyła. Z początku powoli, aby później rozpędzić się na rozległych przestrzeniach Niziny Wschodnioeuropejskiej i Zachodniosyberyjskiej, wioząc nas w Dzikie Serce Azji.
Przeraźliwa tęsknota za przygodą, za pełnią serca, bulgocząca w żyłach adrenalina. Tak chyba najlepiej można oddać emocje, jakie towarzyszyły nam, gdy zza okien żegnaliśmy rodzime strony. Miesiące przygotowań, szukania sponsorów, kompletowania sprzętu, drukowania map, przewidywania każdego możliwego wypadku i… wreszcie w trasie. Trzy dni i trzy noce jazdy w zatłoczonym pociągu, rozgrzanym wonią wydzielającą się z kilkudziesięciu współpasażerów, próbujących zapełnić sobie czas. Niektórzy grali w karty, niektórzy pili alkohol i gawędzili, niektórzy leżeli nieruchomo na pryczach, jakby czas już dawno przestał dla nich istnieć… My chodziliśmy nerwowo z korytarza na korytarz, próbując znaleźć dość miejsca, aby rozłożyć się w pięć osób i zrelaksować przed ruszeniem w góry. Wcześniej jednak czekała nas jeszcze kolejna noc jazdy pociągiem z Nowosybirska do polskiej misji katolickiej w Bijsku i stamtąd pokonanie 500 kilometrów po górskich serpentynach, rozpadającą się ze starości gazelą.
Jeszcze chyba tylko z kilometr podejścia. Już widać płaty śniegu, spod których wychylają się fioletowe, niebieskie i żółte kwiaty. Jeszcze jeden strumyczek do pokonania.
Muszę zdjąć buty, bo jest zbyt głęboko, aby iść „na żywca”. Używając kija, którego wystrugałem poprzedniego dnia, przecinam prąd wody. Za mną Grzesiek. Z tyłu Mirek krzyczy, aby przygotować płaszcze przeciwdeszczowe, bo spod kłtana chmur nie widać już prawie w ogóle słońca. Czyżby pierwsza burza w górach?
W końcu jest. Przecinamy siodło złożone z dwóch stromo opadających, pokrytych drobną roślinnością skał i wchodzimy na płaskowyż. 2100 m n.p.m., widok jest porażający. Dookoła dziesiątki kilometrów pustej przestrzeni, poprzecinanych jeziorkami, wzniesieniami i bagnami. Uwieńczonych z każdej strony łańcuchem gór, wznoszących się majestatycznie ponad chmurami. Rozpędzamy się na górskiej łące, aby wbiec na jedno ze zboczy. Jesteśmy tu tylko my i wiatr wiejący delikatnie po włosach. Drżącymi rękoma i z szybkim biciem serca, które nie zdążyło się jeszcze przyzwyczaić do zmniejszonego ciśnienia, wyciągam aparat, aby zrobić pierwsze takie zdjęcia na wyprawie. Mirek, Ania i Rafał zatrzymują się u podnóża, aby rozprostować nogi i wymasować plecy po forsownym marszu z 25-kilogramowymi plecakami.
Kto spodziewa się w górach Ałtaj podobnego systemu wędrówki jak w polskich Beskidach czy Tatrach, zdziwi się mocno. Trasy nie są oznaczone, a za szlak służy wydeptana przez pasterzy ścieżka. Czasami trasy nie da się odnaleźć i wówczas trzeba posiłkować się mapą, słońcem i ogólną orientacją w terenie. Nierzadko szlak przecinają poprzewracane drzewa, lodowate strumyki czy kłujące krzewy. Ale taka jest cena za przepiękną przyrodę, tysiące hektarów niemal nietkniętej przez człowieka przestrzeni i możliwość dotknięcia Boga w jednym z piękniejszych miejsc na świecie. Po pobudce około 7:30 musieliśmy się każdego dnia przygotować na niełatwy marsz z dużym obciążeniem. Całe jedzenie nosiliśmy z sobą, gdyż szansa napotkania górskiej wioski i uzupełnienia zapasów pojawiała się zazwyczaj po około tygodniu wędrówki. Do tego dochodziły dwa namioty, śpiwory, karimaty, ubrania i inny potrzebny sprzęt, który w części otrzymaliśmy od sponsorów. Mimo tego nasze młode nogi i ramiona zdołały się przyzwyczaić i dziennie potrafiliśmy pokonać nawet 15 kilometrów i 1000 metrów przewyższenia. Obawialiśmy się złamań, ukąszeń węży i innych przykrych wypadków, które dla jednego z uczestników oznaczałyby koniec wyprawy. Ale przyjęliśmy zasadę „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Dlatego w naszych planie, składającym się generalnie z trzech celów: lodowca i Jezior Szawlińskich koło przełęczy Obyl-Ojuk w Paśmie Siewieroczujskim, lodowca na szczytach zamykających dolinę rzeki Maaszej i przebicia się na wskroś przez Pasmo Kurajskie, mieściła się kilkudniowa rezerwa na powolniejsze niż zakładane dotarcie z powrotem do Bijska. Prócz tego należało być jeszcze przygotowanym na to, że miejscowa rosyjska komunikacja nie funkcjonuje zgodnie z rozkładem, o ile taki w ogóle istniał. A przecież wiza wyznaczona była dokładnie na okres miesiąca. Ale problemy z wyjazdem na czas nie były jedynym powodem do zmartwień…
- Rafał!!! Rafał!!! Wracaj!!! – krzyczymy z Anią z całych sił.
Wszystko na nic. Strumień jest tak rwący, że już w połowie drogi na drugi brzeg osoba, do której wrzeszczymy nas nie słyszy. Tak w zasadzie to dla Rafała nie było już drogi. Drogi odwrotu. Jako pierwszy wszedł z plecakiem na kładkę złożoną z dwóch pni przerzuconych w poprzek rzeki, z których jeden odarty był całkowicie z kory. Kilkanaście metrów do przebycia, a strumień pod spodem tak rwący i dno upstrzone wystającymi kamieniami, że każdy nieostrożny ruch może skończyć się tragicznie.
Innego przejścia nie ma. Obeszliśmy z Anią brzeg na kilkadziesiąt metrów w dół i w górę rzeki, ale przejście po dwóch pniach wydaje się najlepszą alternatywą. No, poza przedwczesnym powrotem… Ale na to chyba nikt nie ma ochoty.
Sekundy wloką się niczym godziny, kiedy Rafał uważnie stawiając krok za krokiem i balansując rękoma, wychodzi zwycięsko na drugi brzeg. Zafrasowany Mirek, kierownik naszej wyprawy, decyduje o przywiązaniu zabezpieczenia ze sznurków pochodzących z paczek słomy do plecaka Ani. Za chwilę Ania staje nad spienionym lodowcowym nurtem. Zalega cisza.
Źródeł wody musieliśmy się trzymać. Musieliśmy, bo na każdego przypadały około dwie butelki, które trzeba było co jakiś czas napełniać. Zmęczony i spocony organizm potrzebuje dużo wody. Wody potrzebowaliśmy też do herbaty i rozrobienia zupek chińskich oraz liofilizowanego jedzenia.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż