Jolanta Czupik, Dominik Stokłosa
Cinquecento do Kazachstanu przez Ukrainę i Rosję 2004
artykuł czytany
5187
razy
W Turkestan myjemy samochód, który odzyskuje jako taki wygląd. Z dobrymi humorami mijamy Szymkent, w którym jemy obiad. Postanawiamy udać się nad jezioro Balchasz, ale dopiero dnia następnego z powodu zbliżającej się nocy. Namiot rozkładamy nad potokiem przed Taraz. Widok jest niesamowity, uczucie również. Tutaj prawie 40st., a w oddali na południu 5-cio tysięczniki z ośnieżonymi szczytami.
Wstajemy wcześnie, straszne gorąco, a przed nami droga przez pustynię ok. 200 km, Temperatura dochodzi do 50 st. Celsjusza. Wentylowanie samochodu nic nie daje. Wybucha pianka do golenia :. Przynajmniej droga jest całkiem dobra. Samochód troszkę słabnie od gorąca. Wczesnym wieczorem trafiamy nad Balchasz. Największe jezioro Kazachstanu. Jesteśmy rozczarowani. Linia brzegowa jest skalista, a zejście do wody zarośnięte przeróżną roślinnością. Nie zastanawiając się długo, postanawiamy jechać do Ałma Aty. To jakieś 270 km. Droga po której jedziemy jest super. Budowali ją Niemcy i widać, że jest to najlepsza droga w Kazachstanie na odcinku z Ałma Aty do Pietropawłowska blisko granicy z Rosją. Po drodze przepala się bezpiecznik prawego światła, jedziemy o jednym. Usterki nie da się wyeliminować ze względu na komary i inne krwiopijne owady. Do Ałma Aty 70 km.
Rano wjeżdżamy do miasta. Bardzo zatłoczone, mnóstwo trąbiących samochodów. Charakteryzuje się niską zabudową. Udajemy się do Medeo, miejsca odpoczynku ludzi z Ałma Aty i okolic. Mijamy najbogatszą dzielnicę miasta. Dominują bardzo drogie samochody i rozległe posiadłości. Medeo to centrum sportowo-wypoczynkowe położone 1600 m n.p.m.. Na miejscu czekają baseny, stadion, lodowisko, wyciągi krzesełkowe, liczne górskie trasy. Widoki są niesamowite.
Czekamy na Mal'a, z którym umówiliśmy się telefonicznie. Razem udajemy się nad Kapciagajskoje jezioro 60 km od miasta. Woda jest krystalicznie czysta. Tylko jak zwykle na brzegu mnóstwo śmieci pozostawionych przez Kazachów. Godzina sprzątania i już jest miło. To miał być dzień zasłużonego odpoczynku. Jak się okazało było całkiem odwrotnie.
Wybraliśmy się na zakupy, po produkty na śniadanie. Mal został, pilnując przybytku. W założeniu miało to trwać 30 minut. Zatrzymała nas milicja. Myślimy sobie: rutynowa kontrola jakich przeżyliśmy wiele. Ale dwóch panów, jeden z drogówki, drugi z emigracyjnej milicji żądają dokumentów jakich my nie posiadamy. Mianowicie: ubezpieczenia na samochód (obowiązkowe - teraz wiemy) i rejestracji w firmie, która nas zaprosiła i widnieje na wizie (zarejestrować trzeba się do 5 dni od wjechania do Kazachstanu). Zabrano nam dokumenty od samochodu i paszporty. Nic nie pomagały tłumaczenia. Samochód chciano odstawić na parking milicyjny. Nasze przekonywania, iż wynika to z braku poinformowania na granicy o potrzebie ubezpieczenia i rejestracji nie skutkowały. Sytuacja stawała się groźna. Siedliśmy pod ścianą, To był chyba jedyny moment gdy w oczach Joli widziałem prawdziwy strach, ze mną było podobnie. Siedząc na podłodze patrzyliśmy na aparaturę do pobierania krwi. Much było na niej więcej niż na mięsie sprzedawanym na bazarze. Zagrożono nam więzieniem i bardzo wysokim mandatem. Byliśmy uparci, czekaliśmy wytrwale chyba 2 godziny. Zdążyłem nawet dzwonić do Polskiej Ambasady, ale bezskutecznie. Milicjant z emigracyjnej postanowił, iż pojedzie z nami do Ałma Aty, do centrali milicji. Ucieszyliśmy się, bo przynajmniej odzyskaliśmy dokumenty samochodu i moje prawo jazdy. Podczas drogi milicjant tłumaczył się, że takie są jego obowiązki, żebyśmy się nie denerwowali. Przez tę przejażdżkę spalił nam się wentylator chłodnicy. Wkręcił się w niego jakiś drut. Zmuszeni byliśmy potem jeździć po kraju, gdzie temperatura powietrza w cieniu sięga 50 st., z silnikiem chłodzonym tylko powietrzem.
W centrali kolejne tłumaczenie. 7 godzin w pomieszczeniu 2m x 2m, bez okien, bez picia, bez toalety, o jedzeniu nie wspominając. Stwierdzono po naszych wyjaśnieniach, że to nie my ponosimy odpowiedzialność za zaistniałą sytuację, ale firma "Luck Travel", która nas zaprosiła. Wezwano przedstawiciela firmy. Obciążono ich mandatem, którym z kolei firma chciała obciążyć nas, niby że rejestracja kosztuje 3500 tingów od osoby. Jak się okazało mandat opiewał na 7000 tingów, czyli dokładnie tyle ile nasza rejestracja. Oburzeni odmówiliśmy zapłaty. Ich żądania "szczerze wyśmialiśmy", ponieważ w Polsce kosztowało nas to ponad 1000 zł, a teraz jeszcze mieliśmy kłopoty z powodu niekompetencji.
Po powrocie przyszedł czas na opowiadanie całego nieprzyjemnego zajścia. Kolacja, a po niej kolejny problem. Burza piaskowa z piaskiem wnikającym wszędzie. Całą noc dusiliśmy się w namiocie, oddychając przez zwilżone ręczniki. Rano miałem pokaleczone gałki oczne, wszędzie był piach. Musiałem 4 dni chodzić ze spuchniętymi oczami.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż