Jolanta Czupik, Dominik Stokłosa
Cinquecento do Kazachstanu przez Ukrainę i Rosję 2004
artykuł czytany
5187
razy
Był to pierwszy dzień odpoczynku po 16 dniach wyprawy. Woda w jeziorze krystaliczna i gorąca, plaża z miękkim piaskiem, aksamitne dno. Ale, że my długo nie wytrzymamy w jednym miejscu, na trzeci dzień ruszyliśmy dalej. Cel - Jezioro Ałakoł blisko chińskiej granicy. Wypoczywa tam większość ludzi z pd. Kazachstanu.
Ze względu na załamanie pogody na kolejny cel wybraliśmy stolicę Astanę. Przed Astaną sprawdziłem opony. Przednie miały już dość. W Astanie kupiliśmy nowe za około 90 zł sztuka. Produkcja rosyjska, ale jechało się na nich bardzo dobrze. Ich poprzedniczki wytrzymały 10 tys. km. Winę za to ponosi jazda po stepie, szorstkość asfaltów, wysoka temperatura i potem coraz wyższa prędkość. Piasek i szuter działał jak papier ścierny. Astana to jedna wielka budowa. Przybywa wieżowców, wielkich sklepów. Miasto bardzo się rozwija, pomaga mu w tym na pewno status stolicy.
Po drodze do Barawoj mijaliśmy lawety z samochodami, jedna za drugą. Dominuje Audi, Mercedes i Subaru. Te marki przywożone są z Niemiec lub Litwy. Toyoty przywozi się z Arabii Saudyjskiej. Odnieśliśmy ponad to wrażenie, że w Kazachstanie rządzą na razie 2 marki samochodów: Toyota właśnie i Audi. Późnym popołudniem dotarliśmy do Barawoj. Oczywiście opłata za wjazd do Narodowego Parku. Barawoj to bardzo malownicze pasmo górskie z trzema dużymi jeziorami, z których 2 zagospodarowane są turystycznie. Drogi jak od "linijki", bardzo czysto (surowe kary za zaśmiecanie). Dużo turystów, wśród których przeważają Rosjanie. Ale widzieliśmy też 2 rodziny niemieckie. Polaków brak. Postanowiliśmy zostać tutaj dłużej i zregenerować siły przed powrotem do Polski. Po 3 dniach, gdy skóra domagała się już odpoczynku, postanowiliśmy pomalutku wracać w stronę Polski.
23 lipca o godzinie 7.30 wjechaliśmy na granicę Kazasko-Rosyjską. Przejechaliśmy po Kazachstanie 7232km, a do domu mieliśmy jeszcze 4500km
Kazachowie dokładnie sprawdzili samochód. Wspomagali się dwoma Cocerspanielami, będącymi na "porządnym głodzie". Strona rosyjska bardzo pomocna, ale załatwienie wszystkich papierów i opłat trwa prawie 3 godziny. Obowiązkowe ubezpieczenie na samochód 520 rubli, czasowy wjazd samochodu 60 rubli. Za ksero dokumentów pobierana jest opłata ustawowa 20 rubli od strony. Czyli w przeliczeniu prawie 3 zł :. Coś niesamowitego, najdroższe ksero świata!. Za cel obieramy Jekaterinburg - stolicę wschodniego Uralu. Rano dlatego, ponieważ to wielkie miasto, a u nas awaria chłodzenia silnika. Poruszamy się po nim, to na luzie, to gasimy silnik na każdym skrzyżowaniu. Dzielnie sobie radzimy. Milicja również pomocna, pozwala stać na zakazie zatrzymywania.
Przed nami Ural. Prawie 300 km wysokich gór, długich podjazdów. Dla nas troszeczkę stresu z powodu auta. Jedziemy tak, aby silnik miał odpowiednią temperaturę, wyprzedzamy, gdzie się da, a ruch niedzielny, jak na złość potwornie duży. Momentami temperatura silnika dochodzi do 115 st.. Na każdym zjeździe staramy się ją zbić. Najgorsze są roboty drogowe. Trzeba gasić silnik i ponownie zapalać. Tak często rozrusznika nigdy nie używałem. Przed jednym z dłuższych wzniesień, wyprzedzaliśmy na ciągłej, jak wielu innych kierowców. Jak się potem okazało, skończyło się to na 2 godzinnym targowaniu łapówki u milicjantów. Zapłaciliśmy 200 rubli.
Przez Ural jedzie się bardzo dobrze, chociaż stan nawierzchni nie jest wyśmienity. Rekompensatą są przepiękne widoki i mijane wsie o charakterystycznej zabudowie. Domki z drewnianych bali z ręcznie rzeźbionymi i malowanymi przedziwnymi motywami. Są to chatki jak z bajki i widać, że ludzie dbają o swoje domostwa.
Przed nami Samara, jedno z większych miast rejonu. Z powodu zamknięcia mostu wjeżdżamy do centrum - jak się okazuje niepotrzebnie. To że jest znak zakazu nic nie znaczy. Zapytani milicjanci wysyłają nas na most, który podobno jest zamknięty, ale i tak wszyscy tam jadą. Most jest wielki, bo rzeka Samara również jest ogromna. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że na most wpuszczani są tylko miejscowi. Inni płacą łapówkę w wysokości 200 rubli. My się uparliśmy. Postanowiliśmy, że nie zapłacimy nic. Pan milicjant skierował nas na bok i kazał zawrócić. Odpowiedzieliśmy, że nie pojedziemy 400 km objazdem, jak i tak wszyscy jadą przez most. Utarczki trwały chyba godzinę. Milicjant stwierdził, że jedziemy pod zakaz wjazdu. My na to, że jak wszyscy mogą, to my też. Po chwili na naszych oczach ten sam "przepisowy" milicjant wziął łapówkę. Jego przełożony, widząc to, kazał nas przepuścić. I tak wjechaliśmy na most. 7 km korka, poruszaliśmy się w żółwim tempie, czasem rozpędem na zgaszonym silniku (brak chłodzenia). Stosowaliśmy też maksymalne ogrzewanie, żeby oddać ciepło z układu chłodzenia. Skutkowało. A nam pot spływał litrami, bo na zewnątrz ponad 30 stopni, my na 3 biegu ogrzewania. Ale opłacało się.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż