Piętnaście lat minelo
Geozeta nr 11
artykuł czytany
10672
razy
Autobus mija kolejne wsie. Wszystkie wyglądają podobnie, wszędzie od dawna nikt nie zaglądał. Zza kolejnego lasu wyłania się niesamowity parking - bo jak inaczej można nazwać setki samochodów ciężarowych, autokarów, śmigłowców, czołgów ustawionych równo na ogrodzonej drutem kolczastym łące. Sprzęt ten brał udział w akcji ratunkowej zaraz po wybuchu. Ewakuowano nim ludzi, przewożono niebezpieczne odpady. Wszystkie pojazdy są skażone i dziś stoją na rozległym polu. Powoli rdzewieją. Wiatr porusza śmigła helikopterów górujących nad tym, chyba jedynym w swoim rodzaju, cmentarzem...
Zaczynam zastanawiać się nad słusznością mojej decyzji o przyjeździe tutaj. Przewodnik prosi, żeby nie chodzić po trawie... Ogólnie jest już bezpiecznie, ale mogą się zdarzyć tak zwane niebezpieczne punkty, czyli plamy o podwyższonej radioaktywności. Roślinność lepiej przewodzi to, co znajduje się w ziemi.
Tymczasem jedziemy w kierunku elektrowni. Po drodze przejeżdżamy przez większą miejscowość. Spodziewamy się tego, co widzieliśmy do tej pory, czyli opuszczonych domów, pustek na wyludnionych przed piętnastu laty ulicach. Czarnobyl, choć kojarzony bezpośrednio z elektrownią jest od niej oddalony o około 9 km. Na szczęście dla jego mieszkańców, o ile w ogóle można mówić o szczęściu, miasteczko położone jest na południe od elektrowni i dzięki temu nie ucierpiało tak, jak miejscowości usytuowane na północ od reaktora. Tym razem nasze oczekiwania co do braku mieszkańców nie sprawdzają się - po ulicach spacerują ludzie, na balkonach suszy się pranie. Z przeciwnego kierunku nadjeżdża autobus wypełniony pasażerami. Widok ten sprzyja refleksji. Co ludzi trzyma w tak strasznym miejscu? Dlaczego nikt ich stąd nie zabrał? Jaka jest przyszłość osób żyjących w pobliżu "bomby zegarowej"? Czy nie zdają sobie sprawy z niebezpieczeństwa? Nasze obawy częściowo rozwiewa przewodnik. Tłumaczy, że ludzie wracają tu z własnej woli. "Starych drzew się nie przesadza"- mówią. "I tak trzeba na coś umrzeć..." Czasami są takie chwile, kiedy zastanawiam się nad losem innych. Czy mogli mieć wpływ na swoje życie, czy też przyszło im przeżyć swoje dni w sposób narzucony przez coś, na co nie mieli wpływu. Czy ci, którzy dziś pracują w elektrowni robią to z własnej woli, czy też sytuacja materialna zmusza ich do szukania dochodu w, bądź co bądź, strefie zagrożenia. Pracują tutaj przecież setki ludzi - wiele autobusów przewozi pracowników elektrowni.
Emocje w naszym pojeździe powoli, acz skutecznie, są podgrzewane przez krajobrazy za oknami. Wyłaniają się kolejne budynki elektrowni. Z szosy wyglądają imponująco. Zbiornik na wodę do chłodzenia, pierwszy blok elektrowni, blok II i III. Zamiast bloku IV wielki szaro-stalowy budynek, z którego wystaje komin. Tu właśnie rozegrała się tragedia. Sarkofag robi na wszystkich ogromne wrażenie. Błyski fleszy. Wszyscy z nosami przy szybach starają się uwiecznić ten widok. Z bliska cała infrastruktura nie wygląda zbyt profesjonalnie. Wszystko się sypie, rdzewieje... pomyśleć, że piętnaście lat temu ginęli w tym miejscu ludzie i nikt im nie powiedział jakie będą efekty ich ofiarności.
Wycieczka dociera do "mózgu" całej elektrowni. Budynki administracyjne są nieco oddalone od sarkofagu. Przed drzwiami wielkie popiersie Lenina, a na drzwiach tablica informująca w dwóch językach, że przebywamy na terenie Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej imienia Władysława Il Lenina. Pracownicy prowadzą nas długimi korytarzami, ale nikt nas specjalnie nie pilnuje. Po drodze zaglądam do kilku pomieszczeń. Wszędzie pełno ludzi w garniturach. Na ścianach wiszą zdjęcia naukowców i pracowników elektrowni, którzy zginęli. Jest też tablica ze zdjęciami kilku ofiar spośród ludności cywilnej. Te robią na mnie największe wrażenie. Na jednym z nich widać starszą kobietę leżącą na dywanie we własnym domu. Potem lokalny przewodnik pokazuje nam olbrzymią makietę elektrowni, tłumaczy co dokładnie się wydarzyło. Mówi, że wszyscy, którzy dziś pracują w Czarnobylu są bezpieczni i szczęśliwi. Według niego oraz ofiarowanych nam folderów, tutejsi mieszkańcy są zdrowi, mają dzieci i prowadzą sielankowe życie w pełnej kwiatów, niedawno wybudowanej miejscowości. Mieszkają w miasteczku Slawutyč, oddalonym od sarkofagu o 50 km na wschód. Ze zdjęć w folderze patrzą na nas uśmiechnięte dziewczynki z naręczami kwiatów. W Slawutyču mieszka 27 tysięcy ludzi, w tym 8 tysięcy dzieci poniżej 16 roku życia. Zdaniem autora prospektów jest to najnowocześniejsze miasteczko na całej Ukrainie. Rzeczywiście na fotografiach wygląda inaczej niż inne miejscowości widziane przez nas wcześniej. Nawet Krym, choć uznawany za najbogatszy region, nie wygląda tak okazale. Co sprawia, że ludzie lgną do Slawutyča? Czyżby pieniądze z programów pochodzących z Europy Zachodniej, których celem jest uchronienie Czarnobyla przed kolejną katastrofą?
Pieniądze te na pewno nie dotarły jednak do Prypeci. Miasto położone jest jedynie trzy kilometry od reaktora w kierunku północno- zachodnim. Piętnaście lat temu zamieszkiwało je 50 tysięcy ludzi. Olbrzymia przestrzeń wypełniona była blokowiskami i budynkami usługowymi. Nad wszystkim górował diabelski młyn z wesołego miasteczka. Pod koniec kwietnia przygotowywano się do hucznych obchodów święta pracy. Dziś wszystko tu wygląda tak samo, tylko jest jakby o piętnaście lat starsze. Na balkonach wiszą resztki sznurków ze skrawkami prania. Zza hotelu policyjnego wyłania się koło młyńskie, w sklepach wymalowane witryny czekają na pierwszy maja. Na rogu ulicy widzimy szczątki żółtej budki telefonicznej. Latarnie obwieszone są zszarzałymi lampkami, ułożonymi w kształt gwiazdy albo sierpa czy młota. Wszystko jakby zamarło w bezruchu i nie przebudziło się jeszcze z bardzo długiego snu. W tych blokach zmarły pierwsze cywilne ofiary. Dopiero po 24 godzinach od wybuchu nakazano ewakuację. Mieszkańcy mieli godzinę, żeby spakować to, co potrzebne jest na trzy dni. Tyle miało trwać usuwanie szkód. Tylko nieliczni wiedzieli, że opuszczają to miejsce na całe życie. Gdy jechaliśmy pustymi ulicami Prypeci panowała cisza. Przygnębienie, a może przerażenie nie pozwalały nam żartować o świecących ubraniach i innych nadzwyczajnych efektach katastrofy. Zastanawiałam się wtedy, co zabrałabym ze sobą w takiej sytuacji - godzina na spakowanie całego życia. Może w takiej sytuacji nie powinno się w ogóle pakować tylko uciekać jak najdalej? Wizja ta towarzyszyła jaszcze jakiś czas i przewijała się w dyskusjach. Wyludnione i zapomniane przez świat miasto - widmo pozostanie w pamięci na długo. Narzuca się jeszcze jedno pytanie. Co stało się z pięćdziesięcioma tysiącami ludzi? Czy jeszcze żyją, czy czas, w którym nic nie wiedzieli o katastrofie, przedłużony o godzinę pakowania nie wpłynął na ich stan zdrowia?
W zasadzie dziesiątki pytań nasuwają się same, jednak na większość z nich nie ma odpowiedzi. Czy dziś, gdy piszę te słowa, żałuję że tam byłam? Chyba nie. Taki wyjazd sprzyja przemyśleniom. Moje wnioski są optymistyczne. My mamy szczęście...
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż