Lwów
artykuł czytany
2111
razy
24-04-09
A więc stało się – jadę do Lwowa! Wyjazd planowany już od kilku lat, wstyd, zważywszy na całkiem bliską odległość, nareszcie doszedł do skutku. Nocleg zarezerwowany u Polki, paszport w kieszeni, plecak na plecach (spakowałam się w całkiem niepozorny plecak – robię postępy!). W drogę!
Początek podróży z małą korektą, powiązania rodzinne zmuszają mnie do zatrzymania się na jeden dzień w Tarnobrzegu. W piątek wczesnym rankiem (parę minut po czwartej!) siedzę wreszcie w autobusie jadącym na Wschód :) W okolicach dziesiątej docieram do Medyki, na przejście graniczne. Kolejka... jest (dziwne, gdyby było inaczej), ale jej długość nie przyprawia o palpitację serca. Planowany przyjazd do Lwowa miał mieścić się w okolicach 11.00, „ale wie Pani, to wszystko zależy od nich, na granicy”. „Oni” czyli kto? Nasi czy Ukraińcy? Chyba jedni i drudzy...
Dobra nasza – po półtorej godziny (to norma) jedziemy dalej. Kręcę głową na wszystkie strony niecierpliwie wypatrując oznak „dzikiego Wschodu”, o którym tyle się nasłuchałam. Domki... jak domki, wsie jak wsie. O co chodzi? Może troszkę biedniej, domki mniejsze, ale czysto i schludnie. No tak, myślę, ale to w końcu tuż przy granicy. Poczekamy, zobaczymy...
Na horyzoncie szare bloki – Lwów! Uff, nareszcie!
Ledwie postawiłam obie nogi na lwowskim bruku, już podbiega człek i konspiracyjnym szeptem pyta: „Taxi? Centrum?” Hmm... Nie po to przyjechałam klasą turystyczną, by rozbijać się taksówkami... „Ile?” – „Pięćdziesiąt hrywien” Ech, proszę pana, gdzie u mnie ukraińska waluta! Przecież w Tarnobrzegu nie mogłam jej dostać (milczeniem pominę zdziwione spojrzenia właścicieli kantorów), a w Warszawie... Cóż, były inne sprawy na głowie Nic to, – myślę – pierwszy raz tutaj jestem, nie znam miasta ani komunikacji, a, co mi tam, zaszaleję, pojadę taksówką. W końcu 25 zł nie majątek... Jedziemy!
Po drodze wypytuję – czy wielu Polaków przyjeżdża, jak żyje się w mieście, no i skąd taka dobra znajomość polskiego? Taksówkarz rozmowny, chętnie opowiada o sobie i ludziach. Żyją... jak wszędzie. Jednym lepiej, innym gorzej. A on sam, nie, nie ma żadnych polskich korzeni, praca zmusiła do nauki obcego języka, by lepiej radzić sobie z turystami. Miły człek...
Dojechaliśmy. Faktycznie od dworca kawał drogi. Kamienica jest, brama jest, szyfr jest (coś podobnego do naszych domofonów, choć bardziej zmyślne – w mieszkaniu nie słychać dzwonka, należy przycisnąć JEDNOCZEŚNIE kombinację cyfr i już!). Wspinam się na pierwsze piętro, pukam do drzwi. Cisza... Niedobrze, pewnie moja pani na mieście, zapowiadałam się na wczesny ranek, mamy południe... Pukam. Wyglądam przez drzwi na podwórko i nagle ktoś do mnie macha! Okazuje się, że na wewnętrznej ścianie kamienicy jest loggia, z której są dopiero wejścia do mieszkań. Takie buty...
Pokoik mały, troszkę ciemny, ale cywilizowany ;) Kobieta, która mnie przywitała była koleżanką pani Lucyny. Właścicielka faktycznie na zakupach. Ledwie zdjęłam plecak, chcę już na miasto, ale pani bez herbaty nie wypuści! Mocna jak diabli, ale darowanemu koniowi... Przegadałyśmy pół godziny – skąd jestem, dlaczego do Lwowa i przede wszystkim dlaczego sama? He, kobieca ciekawość...
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż