Gorgany
artykuł czytany
7654
razy
Gorgany są górami dzikimi i słabo zaludnionymi. Nie posiadają żadnej infrastruktury turystycznej. Nie znajdziemy tu szlaków turystycznych ani schronisk. Jedynym ułatwieniem okazać się mogą nieliczne turbazy (Rafajłowa, Jasinia), schronisko Gorgan na południowych stokach Doboszanki i ośrodek wypoczynkowy nad Jeziorem Synewirskim. Dużą dogodnością ułatwiającą poruszanie się i orientację w terenie jest obecność starej granicy państwowej oznakowanej słupkami granicznymi z 1920 r. i biegnąca nią obecnie droga leśna. Powyżej górnej granicy lasu, przebiegającej na wysokości ok. 1500 m, rozciągają się nieprzebyte pola kosodrzewiny będące wielkim utrudnieniem podczas wędrówek. Jednak te, jakże ogromne przeciwności, "nie zamknęły" Gorganów dla ruchu turystycznego, przede wszystkim dla nielicznych grup ukraińskich, rosyjskich i coraz częściej polskich. W najbardziej niedostępne tereny w okolicach Osmołody - pasmo Arszyca, Mołoda, Popadia, Busztuł oraz Bert "zapuszcza się" bardzo niewiele osób, ze względu na brak płajów pasterskich - namiastki szlaków, będących ogromnyn ułatwieniem podczas "przedzierania się" przez kosówkę. Najliczniej odwiedzane są tereny Wysokiej (gdzie znajdują się, w okolicach Matachowa, domki myśliwskie dające schronienie podczas złej pogody), Sywuli - najwyższego szczytu Gorganów oraz Chomiaka i Syniaka ze względu na obecność dużych miejscowości - Jaremcze, Mikuliczyn, gdzie łatwo dojechać nawet w zimie ze względu linię kolejową. Ludność miejscowa, utrzymująca się głównie z pasterstwa i wyrębu lasu ma bardzo pozytywny stosunek do turystyki i przyjezdnych grup. Mimo iż sami nie zapuszczają się wysoko w góry to chętnie służą pomocą podczas planowania wycieczki. Ruchu turystycznego nie odbierają obecnie jako dodatkowego zarobku, ale bez jakichkolwiek problemów ugoszczą i przenocują za niewielką opłatą.
Zdanie, co do ponownego wyjazdu na "dziką Ukrainę" zmieniłem chyba wiosną 1997r. kiedy to siedząc na szczycie Tarnicy w Bieszczadach trochę z zazdrością patrzyłem na odległą, jeszcze pokrytą śniegiem Borżawę, tam daleko na horyzoncie majaczyły Gorgany dostojne, wielkie i wcale nie tak dalekie.
Przygotowania minęły dość szybko i sprawnie. Grupa 9 osób, przeszło 120 kilogramów jedzenia, ogromne ilości tego wszystkiego co może się przydać. Wreszcie ruszamy, jest koniec lipca 1998 roku.
W autobusie wielki zaduch, okna nie otwierają się. Już przed Lublinem stajemy w szczerym polu - coś się urwało w silniku, trzeba naprawiać. Po godzinie jedziemy dalej. Około drugiej w nocy budzi mnie potworny huk, to już Ukraina, wypadło jedno z okien - kierowca poszedł je szukać (może się nie zbiło). Nic z tego, wraca po kilku minutach z pustymi rękami Ach te sowieckie autobusy! Rano jesteśmy w Rafajłowej, jeszcze tylko pozostawienie części żywności u znajomych gospodarzy, mamy zamiar wrócić tu za tydzień, przepakowanie plecaków i w góry.
Pierwsze kroki zawsze są najtrudniejsze, z nieba leję się na nas niemiłosierny żar, straszny ciążar na plecach, znaki że jesteśmy w sercu Gorganów. Wczesne popołudnie, Ruszczyna, trochę inaczej przypominam ją sobie sprzed roku. Teraz skąpaną w promieniach zachodzącego słońca, z licznymi potokami i stadkiem na wpół dzikich koni nie sposób zapomnieć. Lecz ta jakże wspaniała atmosfera nie trwa zbyt długo. Na skraju lasu pojawia się jakiś człowiek, wygląda na pasterza, brudny, obdarte ubranie, przypomina trochę żebraków z Dworca Centralnego. Coś do nas krzyczy i wymachuję rękami. Po chwili pojawia się z dużą myśliwską strzelbą. Zaczyna do nas celować, pada strzał. Odchodzi. Ruszczyna to rozległa łąka, tam nie ma się gdzie schować. Ręce same trzęsą się z wrażenia, zimny pot oblewa czoło, nie sposób usiedzieć w miejscu. On chciał tylko "zakurić". Dostał papierosa i nie pojawił się więcej. Wrażenia nie opadają do rana. Śpimy na zmianę, zawsze ktoś pilnuje czy przypadkiem nie wraca z kolegami. Tym razem mamy pewność - jesteśmy na "dzikiej" Ukrainie. Następnego dnia kosówka daje nam tak w kość, że szybko zapominamy o wszystkim. Wreszcie Matachów i upragniony "domek myśliwski", jakimże on był azylem rok wcześniej, kiedy to przemoczeni do "suchej nitki" zaklinaliśmy słońce aby choć na chwilę wyszło zza gęstych chmur. Teraz jest pięknie, świeci słońce, upał i tysiące komarów. Wieczorem przychodzi grupa ukraińskich turystów. Czujemy sie trochę jak "ubodzy kreweni", bo przy ich worku kartofli, kilku słoikach samogonu i peklowanym mięsie, nasza nieśmiertelna proteina wygląda i smakuje fatalnie. My śpiewamy do późnego wieczora, a oni słuchają "plejera" podłączonego do przywleczonego kilkukilogramowego akumulatora samochodowego. Cóż różnica przyzwyczajeń i upodobań. Za poczęstunek ichnią zupą (smakowała wyśmienicie) odwdzięczamy się naszym glutem. Choć początkowo patrzą z niedowierzaniem, że coć takiego można jeść, poźniej zaczyna im smakować. Dobrze, że nierozumieją nazwy. Do Osmołody dochodzimy dość wcześnie. Tu czekają na nas niekończące się zabawy na wiszącym mostku i pływanie w rzece Mołoda, które co poniektórzy przepłacili by zdrowiem lub nawet życiem. Z nieba znowu żar, piękne słońce nie opuszcza nas już od prawie tygodnia.
Obudziłem się w domu. Czy to był sen, czy tam naprawdę byliśmy. Chyba tak bo później wspominaliśmy "zieloną Ukrainę" siedząc przy ognisku w noc sylwestrową tuż obok Połoniny Czarnej i Doboszanki, znowu w Gorganach. Ale zimowy wyjazd to już zupełnie inna historia.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż