Rowerem przez Alpy
artykuł czytany
13842
razy
Dzień 6
No i zaczyna się ostatni dzień w Czechach. Początkowo jazda przez góry jest znośna, ale za wsią Brloh zaczynają się "rzeźnie". Jeden, drugi, trzeci podjazd, prawie każdy ma miejscami ponad 10%. Wynagradzają nam trochę górskie widoki. Po kilkunastu kilometrach pojawia się znak mówiący, że do Volar, miasta przed granicą droga jest zamknięta. Z mapy wynika, że objazd miałby jakieś minimum 40 kilometrów, więc niewiele się zastanawiając, ruszamy zamkniętą drogą. Na całej długości (ponad 10 km) jest położony nowiutki asfalt. Jak się okazuje, nie mieliśmy żadnych problemów z przejechaniem. W Volarach robimy ostatnie zakupy za korony i w drogę do Niemiec. Aha, trochę dziwne jest to, że większość samochodów, które nas mijają, jest na rejestracjach nie niemieckich, ani czeskich a... holenderskich! Czesi musieli wydać chyba dobry przewodnik po kraju w tym języku.... Za przejściem granicznym troszeczkę podjazdu, a potem 8 km w 20 minut. Zatrzymujemy się na postój w Freyung. Dalej zdecydowalismy, że warto zobaczyć Passau. Do Passau jedziemy główną drogą, troszkę przeszkadza ruch, ale za to jest cały czas z górki. W 1 h 35 minut pokonujemy 40 km dzielące nas od Passau. Tam decydujemy zanocować na campingu. Jak wielkie jest nasze zdziwienie, gdy okazuje się, że camping prowadzą... Polacy. Wieczorem zwiedzamy śliczne stare miasto oraz miejsce, gdzie Inn wpada do Dunaju. Wieczorem, gdy myjemy menażki (pamiętające czasy rodziców) jakiś Węgier pyta nas, czy jesteśmy Polakami. Zapytany, skąd wie, pokazuje na menażki i mówi, że ma takie same - kupił 20 lat temu w Warszawie. Po chwili rozmowy kończy łamaną polszczyzną: Polak - Węgier dwa bratanki i do bitki i do szklanki. Robi się niemal rodzinnie. :-)
Dzień 7
Katedrę zwiedzamy rano, gdyż poprzedniego dnia był koncert i była zamknięta dla zwiedzających. Warto było poczekać, gdyż barokowy gmach kryje w sobie największe na świecie organy piszczałkowe. Robią wrażenie. Robimy pierwsze zakupy w Niemczech, i od razu mało brakowało, a za 2 czekolady zamiast 1,3 euro zapłaciłbym 13 :-). W Bad Birnbach spotykamy dwóch Bawarczyków. Okazali się sympatyczni, choć za Chiny, nie mogliśmy się dogadać. Po postoju znajdujemy ścieżkę rowerową - Rottalradweg, która prowadzi nas przez kilkadziesiąt kilometrów. Niemal przy każdym postoju koło marketu zatrzymuje się ktoś przy nas, pyta skąd jedziemy, życzy nam powodzenia. Dojeżdżamy do Neumarkt St. Veit, zastanawiając się co dalej, ponieważ odcinek między NSV a okolicami Monachium nie był zawarty na żadnej z naszych map. Na stacji benzynowej dowiadujemy się jak jechać - pozytywnie zaskakuje nas fakt, że do dzisiejszego celu pozostało około 20 kilometrów. Cały dzień towarzyszą na sielskie bawarskie widoczki - pola uprawne, małe wioski z domami z obowiązkowymi pelargoniami w oknach, i...wszechobecny zapach gnojówki :-). W Lappach pytamy o miejsce pod namiot - dostajemy kawałek łąki, a na dodatek zostajemy jeszcze zaproszeni na kolację.
Dzień 8
Rano dostajemy zaproszenie na śniadanie od gospodarzy przekazane przez ich 5 letnią córkę. Pyta nas po niemiecku, czy mamy ochotę na kawę. Taaa, żaden z nas nie pije kawy, ale jej to wytłumaczyć? Dziewczę nie reaguje na żadne nasze odpowiedzi, dopiero, gdy zrezygnowani mówimy: "tak, mamy ochotę na kawę" uśmiecha się promiennie i biegnie do domu. Za chwilę siedzimy na tarasie i, oglądając poranne mgiełki, pijemy nieszczęsną kawę, zajadając się tostami. Ale "komu w drogę, temu w nosek nogę" i w niedługim czasie dojeżdżamy do Monachium. Z daleka widać charakterystyczny wieżowiec BMW. Zwiedzamy najpierw Englischer Garten i jemy tam śniadanie. Potem jedziemy do Parku Olimpijskiego. Oglądamy Stadion Olimpijski - trzeba przyznać, że robi wrażenie, wjeżdżamy na wieżę (jakieś 300 m). Miało być widać Alpy, ale nie było to nam jeszcze dane :-). Lekka mgiełka zrobiła swoje, ale widok i tak jest świetny. Poruszanie po mieście znacznie ułatwiają ścieżki rowerowe, poprowadzone wzdłuż prawie każdej ulicy. No i ta kultura kierowców... Oglądamy starówkę, a raczej próbujemy obejrzeć, gdyż towarzyszy nam chyba z 1000000 turystów ;-) Wyjeżdżamy z miasta z przeświadczeniem, że jest tragicznie późno. W Alling decydujemy się na nocleg w lesie. Noc jest ciepła, więc nie rozkładamy namiotu, przykrywamy rowery tropikiem, żeby za bardzo nie błyszczały - i próbujemy zasnąć. Noce w lesie bez namiotu mają swój urok...
Dzień 9
No dobra, spaliśmy może ze dwie godziny. Przed wschodem słońca zbieramy się z mocnym postanowieniem, że odeśpimy nad jeziorem Ammersee. Jesteśmy tam o 9.00. Jemy śniadanie, a następnie "uderzamy w kimono". Gdy budzimy się o 11.00, słońce przygrzewa naprawdę solidnie, więc wędrujemy do wody. Jakieś 100 metrów od brzegu woda jest po kolana, ale za to bardzo ciepła. Trzeba jednak ruszyć dalej.
Upał staje się coraz bardziej nieznośny, ale na szczęście życzliwość ludzi napędza nasze rowery. Gdzieś dostajemy za darmo wodę; kobieta, widząc nas stojących z mapą, zatrzymuje samochód na środku skrzyżowania i pyta, czy nam nie pomóc.... Nocleg znajdujemy w Unterthingau, tuż po tym jak trzy razy gubimy drogę. Gdy znajdujemy już tę właściwą, naprzeciw nam wychodzi kobieta z dziećmi – a co nam zapytać ?! Oczywiście dostaliśmy nocleg. Zostajemy podjęci olbrzymią kolacją z deserem, rozmawiamy po angielsko- niemiecku przez godzinę. Po raz pierwszy na wyprawie nie możemy usnąć z powodu zbyt pełnego żołądka.
Dzień 10
Drogi, jak na Niemcy, są wyjątkowo kiepsko oznakowane, więc kilka razy musimy pytać o właściwy kierunek. W Kempten zwiedzamy starówkę. Za miastem zaczyna się podjazd z serpentynami. A potem zjazd, zjazd, zjazd... Atmosfera jest trochę senna, musimy z tego powodu zatrzymać się na odpoczynek, ponieważ w pewnym momencie zaczynają nam się kleić powieki :-). Jedziemy główną trasą w kierunku Lindau i jeziora Bodeńskiego. W Lindau zwiedzamy niezwykle interesujące stare miasto na wyspie. Teraz trzeba znaleźć camping - myślimy, że tutaj ciężko będzie znaleźć gospodarzy, ale zaraz... najpierw trzeba było dopełnić jednego z celów wyprawy. Kąpiel w Bodensee. Po kąpieli jedziemy wzdłuż jeziora i nawet nie zauważamy, kiedy jesteśmy już w Austrii. Nocleg znajdujemy na polu namiotowym - koszmarnie drogim.
Dzień 11
Od momentu wyjazdu z Bregencji do samej granicy ze Szwajcarią w St. Margarethen towarzyszy na ogromny ruch, który miejscami zmienia się w ogromny korek. Jedziemy szybciej od samochodów :-). Szwajcarski celnik, widząc z daleka nasze paszporty macha, żebyśmy jechali dalej i, w efekcie niemal nie zatrzymując się. wjeżdżamy do Helwecji. Bardzo szybko znajdujemy ścieżkę rowerową nr 9, którą mamy jechać wzdłuż Renu. Na początek czeka nas 40 km zupełnie płaskiej drogi wiodącej nad rzeką. W Buchs przejeżdżamy most graniczny i już jesteśmy w Liechtensteinie. Tylko flagi wiszące na masztach przy moście pokazują nam, że jesteśmy w innym państwie - ten sam język, waluta. Robimy postój przy studni w Vaduz, podziwiając widok na zamek księcia Lichtensteinu. We Flums znajdujemy miłego Szwajcara, który udostępnia nam oborę rodziców, twierdząc, że może padać. Na szczęście gospodarz mówi dobrze po angielsku, gdyż jego rodzice mówią tak dziwną odmianą niemieckiego, że ciężko jest nam cokolwiek zrozumieć. Za chwilę zostajemy zaproszeni do jego domu, oraz dostajemy pozwolenie na wykąpanie się w jego basenie ogrodowym. Po kąpieli zostajemy zaproszeni na kolację, składającą się ze spaghetti, wina i moreli w sosie waniliowym. Gospodarz, jak sam twierdzi, bardzo lubi rozmawiać z cudzoziemcami, więc rozmawiamy przez dłuższy czas... o wszystkim.
Przeczytaj podobne artykuły