Rowerem przez Alpy
artykuł czytany
13842
razy
Dzień 21
Po nocy spędzonej w wygodnym łóżku ruszamy na podbój Alp. Pierwsze 7 km jest dość proste, w miarę łagodne podjazdy z ostrzejszymi fragmentami i kilka tuneli. W tunelu mijało nas "stado" wojskowych transporterów opancerzonych - wrażenie jest koszmarne - ciemność, potworny huk, i wrażenie, jakby coś zaraz miało cię zgnieść. Później ostry podjazd pod tunel, a sam tunel omijamy objazdem specjalnie dla rowerzystów. Po chwili wspinamy się pod jezioro, które wita nas strasznym wiatrem i deszczem. Otwiera się widok na przełęcz. Na szczęście jest 2 km odcinek prostej przed właściwym podjazdem. Wspinamy się pod Grimselsee (1905 m npm). Serpentyny zaprowadzają nas aż na przełęcz. Pamiątkowe zdjęcie i zakładamy wszystko, co mamy na siebie (nogawki, czapki i rękawiczki, kurtki, bezrękawniki) i w dół - początkowo w gęstej mgle. Dopiero po kilku minutach otwiera się widok na dolinę Rodanu i zjazd, a następnie podjazd pod Furkę. W Gletsch, które okazuje się być 2- ma hotelami, barem i stacją kolejową, nie ma nawet gdzie zjeść - ławeczki płatne 2 CHF/os. Na szczęście nie ma też komu zapłacić, więc robimy sobie herbatę i w górę pod Furkę. Przy hotelu Belvedere (2300 m n. p. m.) widok na lodowiec Rodanu. Jeszcze trochę podjazdu - potem już prawie płasko. Droga wiedzie cały czas po zewnętrznej stronie - 50 cm od nas jest hm... przepaść. Powoli dojeżdżamy do miejsca, o którym mówiliśmy przez 8 miesięcy - FURKA. Ciężko opisać uczucia, jakie nam towarzyszyły. Triumf połączony z radością i zmęczeniem. Na górze jakiś Hiszpan robi nam zdjęcie, po czym, stojąc przy tablicy, jesteśmy kilkukrotnie fotografowani. Teraz zjeżdżamy, na szczęście szosa jest sucha, ale za to jest bardzo wąsko. Zjeżdżamy do Andermatt, nocleg znajdujemy na gospodarstwie - dostajemy miejsce pod wiatą na rozbicie namiotu i Chwała Panu, bo w nocy rozpętuje się straszna burza, ale nasz namiot jest suchutki.
Dzień 22
Wstajemy niewyspani o 7:30. Pogoda jest już troszkę lepsza. Na 1 km wjeżdżamy na drogę prowadzącą na Oberalp. Od czasu do czasu mijamy pociąg jadący wzdłuż serpentyn (!) - ludzie machają. Po serpentynach długa, prawie płaska prosta, jezioro i przełęcz. Zjazd miał 20 km, wymagał dużej koncentracji. Najpierw serpentyny i dobra, szeroka droga, potem trochę bardziej wąsko, brak barierek i przepaść. Widoki piękne, ale trzeba się skupić na jeździe. Za Disentis robimy postój, a potem... podjazd. Niestety dno doliny było na tyle niedostępne, że trzeba było jechać zboczami, to w górę, to w dół. Ścieżka przypominała nam o Beskidach - prawie tak samo ziemna, wąska, kamienista i kręta. Zjeżdżamy do Ilanz. Po jednym ze zjazdów wjeżdżamy na most nad rzeką. To był przełom Renu. Fantastyczne skały, rzeka i wszystko widziane ze znacznej wysokości. Potem nieoświetlony tunel, kilka remontów dróg - cały czas kilkadziesiąt metrów nad przełomem i dojeżdżamy do Bonaduz. Tam wjeżdżamy na rowerową 6-kę i dojeżdżamy do Pratralu, gdzie pewna starsza pani najpierw ściąga nas do siebie wzrokiem, potem na pytanie o miejsce pod namiot odpowiada - Możecie spać w pokoju, nie płacicie nic. Dostaliśmy pokój z dwoma łóżkami, kąpiel, gigantyczną kolację, deser, śniadanie na 8:00, czekolady na drogę i... 20 CHF.
Dzień 23
Po niezwykle wygodnej nocy w świeżutkiej pościeli zostaliśmy podjęci pysznym śniadaniem. Przed wyjazdem gospodarz nabił nam ponadto koła do 4 atmosfer pompką samochodową. Po drodze mamy 2 tunele – 450 m i 1100 m. W tunelu jest droga wiedzie w dół, więc pędzimy jak dzicy, kolejne trzy tunele omijamy podjazdem w górę. Po drodze widoki na głęboko wyrzeźbioną dolinę Albuli. W jednym miejscu istna plaga much, które nie wiedzieć czemu obsiadają nas : -). Droga początkowo jest płaska, terenami, ale po jakimś czasie wyjeżdżamy na asfalt i zaczyna się rzeźnia. Do postoju jest ciężko, jednak potem się rozkręcamy. Do wysokości 1800 m droga wiedzie lasem, potem wyjeżdża na rozległą halę z widokiem na przełęcz. Droga pnie się w górę między kosówką i morenami, po drodze mijamy kolesia na góralu z plecakiem! Na asfalcie swojskie akcenty – pozostałości po Tour de Suisse – napisy „ccc polsat”, „Brozyna" i „Baranovski”. Na Albuli atak krów, siedzimy chwilę i zjeżdżamy bo zaczyna padać. Świetny zjazd do La Punt (ok. 1700 m n.p.m.) i doliną Ober Engadin jedziemy do S-chanf.
Dzień 24
Całą noc lało, rano też. Wstaliśmy o 7, wyjechaliśmy o 9. Droga do Zernez w deszczu, a ścieżka terenowa (nie trzeba komentować, tylko żal klocków). W Zernez zwiedzamy muzeum Szwajcarskiego Parku Narodowego i ruszamy na Ofenpass. Najpierw podjazd 6 %, potem zjazd 6 km (!). Widoki coraz lepsze, przestaje padać, chmury się unoszą. Właściwy podjazd ma 4 %. Droga bardzo przyjemna, zaczyna świecić słońce. Jedyny park narodowy Szwajcarii prezentuje się całkiem nieźle. Na przełęczy okazuje się, że zwie się ona Pass del Fuorn, a nie Ofenpass :-). Siedzimy tam z godzinę, oglądamy wysokie góry i zjeżdżamy do Sta. Maria – asfalt idealny; nocleg u myśliwego. Około 22.00 rozpętuje się burza, na szczęście przechodzi bokiem.
Dzień 25
Budzi nas raz po raz deszcz. O 5.00 już nie śpimy, obydwoje nie możemy przestać myśleć, że już dzisiaj wjedziemy na Stelvio. Dziwi nas sąsiad gospodarza, który przynosi nam do namiotu kawę, a potem proponuje wysłanie maila. W efekcie wyjeżdżamy dopiero o 10:00. Od pierwszych metrów zaczyna się podjazd pod Umbrail. Jedzie się rewelacyjnie, mimo iż podjazd jest ciężki. Pierwsze 4 km to serpentyny, które bardzo kręto wspinają się po zboczu. Na odcinku 2-3 km nie było asfaltu. Z Umbrail widać już Passo Dello Stelvio - cel naszej wyprawy. Chwila zjazdu do punktu granicznego, gdzie zaskakuje nas brak jakiegokolwiek celnika i zabite dechami budynki celne. Ostatnie 3 km podjazdu są dość męczące, podjazd pod Umbrail dał się we znaki. Na szczycie atmosfera piknikowa a la nasze Krupówki i troszkę źle się tam czujemy. Jakiś Niemiec pyta, czy może sobie zrobić zdjęcie z naszymi rowerami. Małe zakupy pamiątek i jazda w dół. Tymczasem zaczyna padać śnieg. No cóż w końcu jesteśmy na 2760 m n. p. m. Zjazd zapowiada się imponująco, tymczasem... bardzo ostre serpentyny, fatalny asfalt, przenikliwe zimno powodują że zjazd nie należy do najprzyjemniejszych. Dopiero pod koniec serpentyn pokazuje się lepszy zjazd - dojeżdżamy aż do Prato Di Stelvio. Jedziemy w stronę Merano wzdłuż sadów z milionami jabłek. Nocleg znajdujemy u sympatycznych Włochów, mówiących po niemiecku. Dostajemy pole, wannę i zaproszenie na kawę rano. Łukasz bawi się z psem gospodarzy - Fuxi, a Tomek próbuje nauczyć paru słów po polsku ich syna, bez skutku. Noc jest rewelacyjna - śpi się dobrze i wreszcie namiot jest suchy.
Dzień 26
Wstajemy o 6.00 i bijemy rekord zbierania się rano - 29 minut. Pijemy kawę u gospodarza Jedziemy do Merano gdzie trafiamy akurat na początek mszy. Po mszy jazda do Bolzano. Trafiamy na Val d"Ega, która zaczyna się tunelem (1100 m pod górę!!!), by przez równie wąską dolinę przerodzić się w podjazd pod przełęcz Costalunga (wszystko byłoby super, gdyby nie tragicznie gęsty ruch). Dolina jest prześliczna. Wąska na szerokość drogi i potoku, a po bokach urwiska skał do góry na jakieś 100 metrów. Podjazd nieco nas zaskakuje, ale wjeżdżamy. Po zjeździe wpada nam w oko jeden dom. Nie widać do niego dojazdu, ale Tomek uparcie twierdzi, że dzisiaj tam będziemy spać. Znajdujemy dojazd, po pewnych perturbacjach językowych, gospodarze odsyłają nas na pole namiotowe. Następnie wołają z powrotem i "głowa rodziny" w postaci 70-letniej kobiety z dostojnym Polonia na ustach wręcza nam klucze do domku ogrodowego. Potem dostajemy zaproszenie na kawę – mooocne (!) espresso. Siedzimy przy stole z tłumem Włochów, spośród których jedna kobieta mówi trochę po angielsku, a cała reszta chce z nami koniecznie podyskutować :-). Przemiła, rodzinna atmosfera, wszyscy się śmieją i przekrzykują nawzajem. Italia.
Dzień 27
Spanie rewelacyjne, a rano dostajemy jeszcze kanapki z salami na drogę. Do Canazei jest tylko 10 km, a na prawie całej długości towarzyszy nam korek drogowy - katastrofa. Po drodze widzimy parę aut na polskich rejestracjach - nie trzeba mówić, jak nas to cieszy. Od Canazei podjazd pod Passo Pordoi - im wyżej wjeżdżamy, tym widoki są coraz bardziej rewelacyjne: - szczyty wprost fantastyczne. Sam podjazd jest poprowadzony dość łagodnie. Na górze oczywiście masa ludzi. Zjazd do Arabby, widoki na Dolomity. Z Arabby jeszcze 7 km w dół i rozpoczynamy podjazd pod Falzarego. Jakiś Włoch podjeżdżający na szosówce pyta mnie (Łukasz) o ciężar sakw, po usłyszeniu odpowiedzi rzuca tylko Good luck! Końcówka podjazdu jest nieco cięższa, ale i tak wjeżdżamy bez problemu. Duże wrażenie robią szczyty, które chowają się nieco za chmurami. Rewelacja! Na Falzarego widzimy wreszcie Marmoladę. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcia i zjeżdżamy do Cortiny d"Ampezzo. Położenie jest prześliczne, podobnie widoki. W Cortinie droga jest źle oznakowana i musimy sporo się naszukać, aby wyjechać. Sama Cortina to takie wielkie Zakopane - tysiące ludzi, samochodów, sklepów. Nocleg znajdujemy dopiero za 4 podejściem, czyli jak przypuszczaliśmy - że w Cortinie będzie ciężko znaleźć nocleg na gospodarza.
Przeczytaj podobne artykuły