Rowerem przez Alpy
artykuł czytany
13842
razy
Dzień 28
Rano wita nas widok skąpanych w chmurach Dolomitów. W lekko bajkowej atmosferze podjeżdżaliśmy pod Passo Tre Croci – przełęczy, o której nie wiedzieliśmy prawie nic. O ile jednak tablica z nazwą była, tak na następnej zaznaczonej na mapie (Col San Angelo) już jej zabrakło. Zjazd był za to bardzo przyjemny. Zjeżdżaliśmy, zjeżdżaliśmy, zjeżdżaliśmy..... W Toblach zrobiliśmy postój i wjechaliśmy na Drauradweg, po czym dalej zjeżdżaliśmy, zjeżdżaliśmy... aż do Lienzu. W miejscowości, która miała według planu kończyć dzień byliśmy o 14.00. Zjechaliśmy więc do Lienzu i zaatakowaliśmy Lidla. Po udanej akcji ruszyliśmy dalej - na "niewielką" przełęcz Iselsberg. Maleństwo okazało się całkiem sporym podjazdem. Zdobyliśmy ją oblani potem i deszczówką. Zjazd... był... i to chyba jedyna jego zaleta. Na szczycie przełęczy zaczęła się solidna ulewa i towarzyszyła nam aż do Winklern - miejscowości na końcu zjazdu. Decydujemy się jechać dalej. Na szczęście pogoda się trochę poprawia. Zdążamy do wyznaczonego celu II - Grosskirchheim. Podczas rundki przez wieś babcia zapytana o miejsce pod namiot daje nam... pokój w pensjonacie. Za „freeeeeeee”! Po raz kolejny szczęki nam opadają z wrażenia i nie chcą długo wrócić na swoje miejsce.
Dzień 29
Od początku jest bardzo pochmurno, ale z czasem pojawiają się "dziury w niebie". W Heiligenblut małe śniadanko i na podbój Hochtoru. Pierwsze 6 km jest strasznie ciężkie. Na dwóch pierwszych kilometrach średnie (!) nachylenie sięga nawet do 10%. Na szczęście po 6,5 km jest krótki zjazd i prosta aż do skrzyżowania na Kaiser Franz Josefs Hohe. Robimy odpoczynek i skręcamy na podjazd pod KFJH. Początkowo jest stromo, potem trochę płaskiego i tak prawie cały czas. Ostatnie 2 km są ciężkie - najpierw serpentyny, a potem tunel z nachyleniem 12 %. Po drodze mijamy m. in. wystrojonych rolników, którzy wjeżdżali na Franz-Josefs na traktorach:-) Niestety nie widać Grossglocknera, za to jest niesamowity widok na lodowiec Pasterze. Robimy furę zdjęć, m.in. świstakom które żebrały o jedzenie, kupujemy pamiątki i w dół. Na rondzie robimy III śniadanie i ruszamy na podbój ostatnich 7 km podjazdu pod Hochtor. Na początku podjeżdża się z trudem, ale do przodu. Z czasem droga jest coraz cięższa i na szczyt dojeżdżamy wykończeni. Tam robi się na moment pogoda, robimy zdjęcia. Przez 311 metrów tunelem jedziemy na drugą stronę przełęczy. Tam pogoda okazuje się ciut lepsza. 4 km zjazdu - i podjazd pod ostatnią przełęcz powyżej 2000 m Fuscher Torl. Przed nami rozciąga się prześliczna panorama Alp - jakby nagroda za wszystkie 15 przełęczy. Nie możemy się nacieszyć tym, co widzimy, ale niestety jest późno i trzeba jechać w dół. Na serpentynach zastaje nas mgła, ale na szczęście na krótko. Ja (Łukasz) czuję zapach spalonej gumy :-), a Tomek wyprzedza autokar na jednej z serpentyn - słowem zjazd jest niesamowity. Zjeżdżamy i zjeżdżamy aż do Bruck, gdzie facet za trzecim podejściem niechętnie pokazuje nam łąkę. Liczył, że weźmiemy pokój za 14 Euro.
Dzień 30
Po deszczowej i burzowej nocy, ranek... deszczowy. Wyjeżdżamy dopiero o 11. Ścieżka początkowo wiedzie zboczami doliny Salzach potem terenem wzdłuż rzeki. Zatrzymujemy się w Bishofshofen, żeby zobaczyć jedną z Czterech Skoczni. Cały czas pada . Jedziemy całkiem ładnym przełomem rzeki, ale w zasadzie nas to nie zachwyca, ponieważ pogoda jest tragiczna. Zdobywamy przełęcz Lueg (!) 553 m. npm. Zjeżdżamy z przełęczy i naszym oczom ukazuje się dolina z coraz mniejszymi górami. Czuć, że powoli, powoli, wyjeżdżamy z Alp. Zaczyna padać mocniej i lekko podenerwowani szukamy noclegu w stodole gdyż unser Zelt ist nass. Znajdujemy przyjazną rodzinę niedaleko Kuchl. Dostajemy miejsce w garażu, a na dodatek świeże mleko - gospodarze są jakimiś liderami w lokalnym przemyśle mleczarskim :-)
Dzień 31
Droga wiedzie cały czas wzdłuż Salzach. Po 22 km dojeżdżamy do Salzburga. Wysyłamy maile, kupujemy karty telefoniczne i zwiedzamy miasto. Na starówce wita nas pomnik Mozarta, nie na darmo Salzburg nazywany jest miastem Mozarta, jest tam jeszcze muzeum Mozarta i pewnie kilka innych obiektów. Pod domem, w którym urodził się sławny mieszkaniec, tłumy ludzi, głównie skośnookich. Zwiedzamy katedrę, opactwo benedyktynów. Za Salzburgiem wreszcie pokazuje się słońce. Ścieżka prowadząca w kierunku jezior kluczy tak, że zamiast na Mondsee jedziemy na Scharfing. Decydujemy, że trochę zmodyfikujemy trasę. Okazuje się jednak, że jest objazd i musimy wracać. W sumie nadrabiamy ok. 18 km. Ale droga jest fajna, więc nie jest źle. W Attersee nocleg za 2 podejściem.
Dzień 32
Postanowiliśmy nie jechać cały czas ścieżką, gdyż kluczyła ona niemiłosiernie. To chyba nie spodobało się tutejszym "radwegom", bo cały dzień gubiliśmy ścieżki. Wprowadziło to nas niemal w stan agonii. Mieliśmy nadzieję, że ścieżki w Austrii są równie dobrze oznakowane co w Szwajcarii, niestety, Tauernradweg był inaczej oznaczony, inaczej się nazywał, inaczej biegł (!) niż na mapie, którą notabene dostaliśmy, uwaga, z ... Austrii. Popsuło nam to humor na cały dzień. W końcu decydujemy, że dajemy sobie spokój i jedziemy według zwykłych dróg. Jak się okazało, była to najlepsza decyzja dnia.
Tomek ma problem z lewym pedałem. 30 minut roboty i mieliśmy nadzieję, że to już się nie powtórzy.Później okazało się jednak, że „plany” pedała były zupełnie inne... Przejeżdżamy przez przedmieścia Linzu, i już niedługo dojeżdżamy, po 26 dniach, z powrotem do Dunaju. Oczywiście po wjeździe na ścieżkę Naddunajską mijają nas tłumy rowerzystów, co nie przeszkadza nam jeszcze raz zgubić drogi :-D. Nocleg znaleźliśmy w pierwszym domu. Babka na pytanie, o której jest jutro (niedziela) msza rzymskokatolicka odpowiedziała, że jutro jest sobota. Potem przyszła i poprawiła się, świecąc przy tym, jak tylni halogen przeciwmgielny. Ech, szczęśliwi czasu nie liczą...
Dzień 33
Musieliśmy dość wcześnie wstać, żeby zdążyć na mszę do St. Georgen - wrócić się 3 km. Po mszy odwiedzamy KZ Mauthausen, a potem w drogę - cudowny asfalt, tylko trochę za dużo rowerzystów. Czujemy się niemal jak w Chinach – rowerzystów jest aż tylu, że czasem mamy problem z wyprzedaniem. Na pierwszych 90 km jechaliśmy ok. 25 -27 km/h, z sakwami pruliśmy jak czołgi:-). Po 90 km wjechaliśmy do Veinwiertel - cudowne małe miasteczka, winnice, wąskie uliczki. W jednym z nich adrenalinę podniósł nam jeden Austriak, który nie chciał przyjąć do wiadomości, że go wyprzedziliśmy. Chciał się popisać przed dziewczyną i zaczął nas gonić. Biedak odpadł po paru kilometrach na podjeździe . Ostatnie kilometry do Krems pod znakiem gonitwy z burzą nadchodzącą od północy. W Oberrohrendorf dostajemy domek (zagracony, ale z łóżkiem).
Przeczytaj podobne artykuły