Śladami Trolli
artykuł czytany
9079
razy
Tym razem Krzysztofowi i Joannie nie poszczęściło się. Rozbili swój namiot na łączce nieopodal kempingu. Jeszcze nie zdążyli dobrze zasnąć, gdy z wielką awanturą wygonili ich stamtąd miejscowi. Prawdopodobnie byli to właściciele lub pracownicy kempingu. Jest to o tyle dziwne, że w krajach skandynawskich jest daleko posunięta tolerancja dla jednorazowych noclegów, nawet na terenach prywatnych. Oczywiście, w tym ostatnim przypadku warto uprzednio zapytać o zgodę. Moi pasażerowie tego nie uczynili, no i przeżyli niekoniecznie miłą przygodę. Nasz samochód też bacznie obserwowano, ale nikt nas nie niepokoił. Na własny użytek mam taką teorię, że w tamtych stronach Polacy musieli czymś się narazić mieszkańcom. Jest tutaj bardzo dużo plantacji z truskawkami, na których pracują nasi rodacy. Resztę można sobie dośpiewać…
W piątek od rana pada. Mimo to na okolicznych polach zbiór truskawek trwa w najlepsze. Ludzie przykryci pelerynami kucają wśród równych rzędów niczym pogięte strachy na wróble. My zaś jedziemy na słynną Drogę, lub poprawniej - Drabinę Trolli. Po drodze wyprzedzamy pokaźne stado owiec, które wcale nie kwapi się z ustąpieniem nam drogi. Deszcz przestaje padać, ale zachmurzenie nadal się utrzymuje. Siłą rzeczy więc zdjęcia jednej z największych atrakcji turystycznych Norwegii nie będą najlepsze. Mimo to tłumy turystów podążają drewnianymi schodami do punktu widokowego. Sklepy z pamiątkami oferują różne odmiany trolli, rogi reniferów, hełmy wikingów oraz najzwyklejsze czapki i koszulki. Nawet toaleta ma tu niespotykaną gdzie indziej taryfę - 10 NOK.
Zjazd z Drabiny Trolli jest o wiele łatwiejszy niż wjazd. Tym bardziej więc podziwiam rowerzystów, którzy wdrapują się na liczącą ponad 800 metrów n.p.m drogę.
Od Drogi Trolli zaczyna się właściwie nasza trasa powrotna. Jeszcze tylko godzinka w Andalsnes (nektarynki po 7 NOK za kg), tyleż samo w Dombas (olej napędowy po 10,50 za litr) i wjeżdżamy na E6. Na chwilę zatrzymujemy się w Ringebu, aby obejrzeć trzeci już stavkirke. Potem zatrzymujemy się na nocleg na postoju kilkanaście kilometrów przed Lillehammer. Ponieważ jednak tuż przy ruchliwej trasie jest duży hałas, no i niezbyt bezpiecznie, Ela znajduje miejsce kilkaset metrów dalej, bezpośrednio nad wodą. Trzeba tam tylko zjechać polną drogą, na której pełno jest kamieni i niewielkich krzaczków. Mimo to decyduję się na ten krok.
Faktycznie, miejsce do spania było idealne. Tyle tylko, że rano przypomniałem sobie, że w poprzednim miejscu zostawiłem pod samochodem buty. "W nocy padał deszcz, więc będą mokre" - pomyślałem sobie. Optymista! Kiedy Ela poszła poszukać tych butów okazało się, że na moim dawnym miejscu stoi samochód z litewską rejestracją, zaś w do niedawna moich butach chodzi jakaś Litwinka. Na widok mojej żony schowała się do auta, z którego w chwilę potem wyszedł tęgi mężczyzna. Czy w tej sytuacji był sens wszczynania jakiejś afery?
Do Lillehammer dojechałem w glanach, które przezornie pożyczyłem od starszego syna. Tu, przy Storgaten (główny deptak i centrum handlowe miasteczka) kupiłem skórzane buty za 300 NOK. Te utracone kosztowały tylko 80 zł i daleko było im do jakości tych nowych. Zawsze jakieś to pocieszenie.
Co do Lillehammer, to miejscowość ta ciągle żyje echem odbywającej się tu przed 12 laty Olimpiady. Nawet studzienki kanalizacyjne ozdobione są olimpijskim logo, nie mówiąc już o chodnikach i budynkach. Dzięki tamtym igrzyskom miasto do dziś ma zapewnioną pamięć licznych turystów. Jest też tutaj pomnik popularnej pisarki Sigrid Undset.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż