Bliżej niż myślisz... Kaukaz - najwyższe góry Europy
Geozeta nr 10
artykuł czytany
12505
razy
Zanim możemy wyjść w góry trzeba załatwić formalności. Musimy uzyskać bumagi (pozwolenia) od policji, straży leśnej oraz od służby ratowniczej. Komisariat jest jednopokojowym pomieszczeniem, w którym, oprócz stołu i krzeseł, na ścianie wiszą plansze instruujące jak rozebrać na części kałasza. Po wejściu do środka policjant zamyka za nami kratę. Czyżby przyszło nam tu zabawić dłużej? Jednak po wypełnieniu kilku formularzy z naszymi danymi i wciśnięciu mu listy uczestników znowu odzyskujemy wolność. Rosyjscy urzędnicy lubują się w pismach ze szczególnie dużą ilością stempli i podpisów. Pamiętając o tym, sporządziliśmy taki "spisok" przed wyprawą i umieściliśmy na nim mnóstwo pieczątek: Samorządu Studentów Politechniki Warszawskiej, Społecznej Szkoły Podstawowej nr 1, a także pieczątkę Prezesa Koła Łowieckiego.
Po załatwieniu formalności ruszamy nareszcie w góry, jest piąty dzień od wyjazdu z Warszawy. Wynajmujemy przewodnika, gdyż zmusza nas do tego zaistniała sytuacja. Nie posiadamy żadnej mapy ani opisu rejonu i nikt z nas wcześniej tutaj nie był. Nasz przewodnik Wołodja zna świetnie góry, bowiem na co dzień pracuje w służbie ratowniczej. Nabieramy do niego szacunku, gdy dostrzegamy na jego ramionach tatuaże dobitnie świadczące o pobycie na wojnie w Afganistanie. Dochodzimy do alp-łagiera Alibek. Jest to pozostałość dawnej bazy alpinistycznej. Jej świetność dawno minęła, chociaż ponoć, kiedyś w sezonie letnim przebywało tu zawsze kilkuset alpinistów. Teraz, poza nami, jest tu jedynie kilku gości, których głównym zajęciem jest gra polegająca na rzucaniu pociętymi fragmentami opon na wystające patyki. Namioty rozbijamy na trawie obok spróchniałych podestów domów. Stan budynków to obraz katastrofy radzieckiej gospodarki. Sprawiają wrażenie jakby na skutek wybuchu bomby 10 lat temu, ludzie porzucili wszystko w jednej chwili. W środku znajdujemy naczynia, garnki i sztućce, które zostawiono na stołach i których od wielu lat nikt nie ruszał, a wszystko to przykrywa gruba warstwa kurzu i pajęczyn.
Rano ruszamy w góry, ma to być wejście aklimatyzacyjne. Większość z nas przekracza pierwszy raz w życiu granicę trzech tysięcy metrów. Po drodze przedzieramy się przez sięgające po pas bujne łąki, liściaste lasy oraz zarośla rododendronów z pięknymi dużymi kwiatami. Wchodzimy na przełęcz Sułachat (3200 m. n.p.m.), przeprowadzamy szkolenie w chodzeniu w rakach i posługiwaniu się liną. Z przełęczy roztacza się przepiękny widok na pobliskie szczyty: Belala-Kaja (3885 m. n.p.m.), Dombaj-Ul'gen (4047m. n.p.m.), Semionov Baszi. Olbrzymie wrażenie robi na nas potężny, spękany lodowiec Alibek.
W następnych dniach wspinamy się (drogą 2A) na Pik KAP (3400 m. n.p.m.), co oznacza szczyt Komunistycznej Austriackiej Partii. Wchodzimy również na Sofrudżu (3875 m. n.p.m.). Niestety nasz czas się kończy. Szybko mija sześć dni jakie mieliśmy zaplanowane na pobyt w rejonie Dombaju. Jesteśmy umówieni z kierowcą Paszą w dolinie. Żegnamy się z poznanymi alpinistami z Uralu, którzy "uratowali nam życie" częstując nas herbatą, gdy po kilkugodzinnym podejściu z ciężkimi plecakami dotarliśmy na biwak pod Sufrudżu. Malownicze doliny, biel lodowców i fantastyczne kształty granitowych turni sprawiają, że ciężko pożegnać się z tym urokliwym miejscem.
Po kilku godzinach jazdy jesteśmy z powrotem w Pjatigorsku. Dzięki pomocy Wiktorii udaje nam się załatwić nocleg w polskim kościele. Śpimy w piwnicach. Znajduje się tam przestronne pomieszczenie, w którym na ścianach wiszą różne pamiątki związane z Polską oraz zdjęcia upamiętniające pobyt dzieci ze związku Polaków na koloniach w Polsce. Sala obok jest klasą, gdzie w trakcie roku szkolnego dzieci uczą się języka polskiego. Na tablicy widnieją jeszcze zapiski: ładny - ładniejszy -najładniejszy. Mamy przyjemność porozmawiać z księdzem Markiem, który opowiada nam trochę o swojej pracy. Dowiadujemy się, że parafia, nad którą sprawuje pieczę, zajmuje większą powierzchnię niż największe diecezje w Polsce.
Spędzamy w Pjatigorsku dwa dni. Regenerujemy siły, a głównymi atrakcjami wieczoru stają się wyśmienite szaszłyki i piwo. Doskonałe jedzenie, dobra zabawa oraz piękne Rosjanki sprawiają, że niektórzy z nas rozważają możliwość pozostania w mieście na dłużej. Jednak kryzys zostaje zażegnany po zdecydowanej interwencji kierownictwa wyprawy.
Z Pjatigorska jedziemy do Nalczyka - stolicy Republiki Kabardyjsko - Bałkarskiej. Tracimy pół dnia oczekując pod murem jednostki wojskowej na jakiegoś oficera, który łaskawie podstemplowuje nam bumagę zezwalającą na pobyt w strefie przygranicznej. W tym czasie rozbawia nas bardzo widok żołnierza niezwyciężonej Armii Czerwonej, który zamiata gałęzią teren przed bramą wjazdową do jednostki. Po uzyskaniu odpowiedniego pozwolenia załatwiamy busa, ale nie jest to sprawa prosta, gdyż nigdzie nie ma benzyny, a kierowcy nie chcą jeździć daleko. W końcu znajdujemy przewoźnika, który ma jeszcze trochę paliwa w baku, ale za bardzo nie wie gdzie jest ta dolina Bezengi, do której tak chcemy dotrzeć. Gdy oferujemy mu 16$ mięknie i zabiera całą dziesiątkę do wozu. Jedziemy krętymi drogami górskimi, mijamy liczne wioski. Szlak przedziera się przez wąskie kaniony, po bokach których widać strzeliste ściany skalne. Nie raz zdarza nam się czekać aż stado krów przejdzie przez drogę, zanim możemy ruszyć dalej. Kierowca jest mistrzem w slalomie między zwierzętami. Zjeżdżając z górki wyłączamy silnik, aby oszczędzić paliwo. Dojeżdżamy do miejscowości Bezengi, rozstajemy się z naszym szoferem i dajemy mu jeszcze 4$ premii.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż