Wyprawa dookoła Sahary. Część I - Przejazd przez Europę i Maroko
artykuł czytany
4710
razy
Ruszamy w góry. Rzecz jasna - samochodem. Naszym celem jest Andorra. Maleńkie państewko między Hiszpanią a Francją. Znane z wielkich centrów handlowych i niskich cen. Jedziemy od strony francuskiej piękną, malowniczą górską drogą. Widoczność jest jednak ograniczona niemalże do zera. Wszędzie mgły i niemalże brak śniegu. Poza sztucznie naśnieżanymi stokami, gdzie królują narciarze. Ze względu na pogodę rezygnujemy z przejazdu widokową górską drogą i przemykamy tunelem. Docieramy do stolicy. Niestety - z maleńkiego miasteczka stolica - Andorra la Vella rozrosła się niesłychanie. Urósł także poziom cen - niskie ceny to tylko mit. Robimy tylko najważniejsze zakupy (m.in. papierosy - mogą się przydać, chociaż nikt z nas nie pali) i wracamy do samochodu. Niestety - poza wzrostem gospodarczym wzrosła również w tym kraju liczba samochodów. I to znacząco. W związku z powyższym utykamy na długo w korku. W końcu jednak udaje się nam dotrzeć do granicy. Tutaj niemiła niespodzianka - z ogonka samochodów celnik wybiera akurat nasz. Nasza obładowana "Dyskoteka" zbyt rzuca się w oczy. A celnik nie mógł się nadziwić, że nic nie wywozimy z Andory. No cóż.
Jest już późny wieczór, prawie noc, gdy docieramy do Seu D'Urgell, gdzie decydujemy się na nocleg. Wybieramy hotel, meldujemy się, dziewczyny idą za potrzebą (toaletową rzecz jasna) a ja wracam do samochodu i próbuję doszczelnić most. Niestety - bezskutecznie (co okazało się rano - dalej z niego cieknie i coraz mocniej z reduktora). Jedyne co udało mi się zrobić to uzupełnić olej.
Dzień czwarty - Środa - 07.02.2007 r.
Wstajemy wcześnie rano - o dziwo - udało się nam. Pakujemy się i po krótkim śniadanku ruszamy w drogę. Dzisiaj mamy mnóstwo km do przejechania. Najpierw kierujemy się na Lleidę i mamy okazję podziwiać piękny kanion rzeczny. Niestety - jest bardzo wcześnie i siąpi mżawka, więc nie mamy okazji wykonać zdjęć. Ale i tak widoki są pierwsza klasa. Docieramy do autostrady i kierujemy się na Saragossę a następnie na Madryt. Autostrady są pierwszorzędne i - co ciekawe - tylko niektóre są płatne. Za przejazd hiszpańskimi autostradami zapłaciliśmy niespełna 10 euro. Większość płatnych autostrad w Hiszpanii ma równoległe - bezpłatne odpowiedniki (bezpłatne oznaczane są jako A-x, a płatne - AP-x lub R-x). Jedziemy sobie po autostradzie, która wije się pośród gór i walczymy z silnym wiatrem. Ja jestem już nieco znużony jazdą. więc zamieniamy się z Aśką. Po kilkunastu km Aśka woła, że tu się dymi. Po otwarciu maski wszystko staje się jasne - rozerwało korek w termostacie i uciekł cały płyn chłodzący. Na szczęście w częściach mam zapasowy korek (tym razem stalowy a nie plastikowy) i przystępuję do naprawy. Podczas gdy ja walczę z uszkodzonym silnikiem za nami zatrzymuje się patrol policji autostradowej. Z samochodu wychodzi dwóch przystojniaków, którymi dziewczyny są wręcz zafascynowane. Oni oferują nam pomoc - holowanie do najbliższego miasteczka, ale udaje się nam ich przekonać, że wystarczy nam 10 min na naprawę. Co zresztą jest zgodne z prawdą. Po kilku min uruchamiam samochód, żegnamy się i ruszamy dalej (policjanci jeszcze umożliwiają nam powrót na autostradę z łącznika). Niestety - po kilku km auto nam się znowu gotuje, a my nie mamy płynu chłodzącego na dolewkę. A do najbliższej stacji jeszcze ok. 40 km. Co robić? Wlewamy 2 wody mineralne (zresztą gazowane) i ruszamy dalej. W taki sposób, po malutku docieramy do pierwszej stacji, gdzie kupujemy płyn i wlewamy go do zbiorniczka. A przyczyną awarii był zawieszony termostat.
Po naprawie jedziemy sobie dalej. Docieramy do Madrytu. I tu jesteśmy przerażeni ilością i jakością autostrad. Polska może tylko pozazdrościć. My czujemy się jakbyśmy przyjechali z głębokiej prowincji. Ale i tu mamy małą przygodę - na środku obwodnicy Madrytu włącza się kontrolka paliwa, którego zaczyna drastycznie brakować. Z duszą na ramieniu przejechaliśmy kilkadziesiąt km do najbliższej stacji. Teraz już tylko nocna jazda najpierw w kierunku Cordoby, później Malagi. Za tą ostatnią zaczął morzyć mnie sen, więc na przydrożnym parkingu zatrzymujemy się na krótki odpoczynek.
Dzień piąty - Czwartek - 08.02.2007 r.
Budzimy się i ruszamy w końcu autostradą wzdłuż Costa de Sol do samego Algeciras, do którego docieramy w strugach zacinającego deszczu. Afryka nie chce nas powitać ładną pogodą. Wjeżdżamy na teren portu i udajemy się na poszukiwania odpowiedniego terminalu. Kupujemy bilety i podjeżdżamy do odpowiedniej bramki, gdzie dowiadujemy się, że promy są wstrzymane ze względu na złą pogodę. Zamiast o 6.00 wypływamy gdzieś ok. 8.00. Sam prom jest ogromny. Poza naszą "Dyskoteką" mieści kilkanaście tirów i sporo mniejszych samochodów. A my udajemy się na górny pokład, gdzie z wygodnych foteli mamy okazję podziwiać Gibraltar i przechyły promu. Ja oczywiście zaczynam panikować. Jak zwykle.
Po ok. 40 min docieramy do Afryki. Lądujemy w Ceucie. Tutaj właściwie to jest normalna Hiszpania. Poza cenami paliwa, które są podobne do tych w Andorre. Oczywiście tankujemy do pełna. Dziewczyny wymyśliły jeszcze śniadanie no i w końcu ruszamy w kierunku przejścia granicznego. Na niebie zaczęło się już przejaśniać. W końcu to ma być Afryka. Tutaj - prawdziwy Sajgon. Masę różnej maści naciągaczy (my oczywiście również daliśmy się naciągnąć). Wypełniamy druczki i ruszamy w kierunku przejścia po stronie marokańskiej. Tu się dopiero zaczyna. Najpierw policjant źle nas chyba zakwalifikował bo skierowani zostaliśmy na pas samochodów ciężarowych. Pogranicznik zabrał nam paszporty, z którymi zniknął. Po jakimś czasie wrócił, oddał paszporty i stwierdził, że dwaj Niemcy byli przed nami. Później - jeden z tych Niemców, na ostrej już bombie utknął u pogranicznika, więc musieliśmy sporo odczekać, aż się pojawili. Planowana łapówka w paszporcie też nie została - co dziwne - przyjęta, za to w końcu pogranicznik ruszył i załatwił od ręki wszystkie formalności. Kolejne okienko to odprawa celna samochodu. Tutaj dwie miłe arabki były znacznie bardziej komunikatywne i sprawne od swojego kolegi. Wypełniły i podpisały odpowiednie druczki i skierowały nas na ostatnią kontrolę. Celnik pozaglądał do bagaży, zdziwił się, ile można w samochodzie zmieścić (to dziwne, bo Arabowie są w tej materii mistrzami) i kazał jechać.
W ten oto sposób wjechaliśmy do Maroka. Jeszcze na przejściu granicznym załamała się ponownie pogoda. A my wybraliśmy drogę do Tangeru. Po kilku km trafiliśmy na objazd, związany z budową nowej autostrady (w Maroku mają chyba więcej autostrad niż my w Polsce - a my po Afryce chcemy terenówką jeździć). Ruszamy więc górskim objazdem. Jedziemy po serpentynach, wspinając się wysoko do góry, prawie cały czas jadąc we mgle, błotnistymi drogami i mijając ogromne ciężarówki i maszyny budowlane. Przejechaliśmy tak ze kilkadziesiąt km, zanim dotarliśmy do drogi prowadzącej na Tanger. Był to pierwszy sprawdzian naszego samochodu. W Tangerze znajdujemy serwis Land Rovera, w którym chcemy dokupić części do termostatu. Niestety - mimo szczerych chęci ubawionych naszym widokiem Arabów (auto po objazdowej przeprawie zmieniło barwę na brudno brązową) nie zrobiliśmy żadnych zakupów i ruszyliśmy w kierunku Rabatu. W stolicy Maroka zamierzaliśmy zdobyć wizy mauretańską i malijską. Na szczęście jadąc autostradą zadzwoniliśmy do ambasady Mauretanii, gdzie dowiedzieliśmy się, że wizę otrzymamy w Casablance. Zmieniliśmy więc plany i ruszyliśmy pełną parą do słynnego portowego miasta. Po drodze zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej z nadzieją wymiany waluty. Oczywiście była taka możliwość, ale została uwarunkowana zamówieniem posiłków, a jako, że byliśmy bardzo głodni to skorzystaliśmy z tej możliwości. Pożałowaliśmy dopiero przy płaceniu rachunku. Kelner wyczarował jakieś kosmiczne ceny a i walutę wymienił po niezbyt korzystnym dla nas kursie. Kolejna nauczka. Ale takie jest życie.
Późnym popołudniem docieramy do Casablanki. Dzięki przyjaźnie nastawionemu policjantowi znajdujemy nawet ulicę, przy której znajduje się mauretański konsulat. I to za pierwszym podejściem, co jest sporym osiągnięciem w 3 milionowym mieście. Ruszamy na poszukiwanie noclegu. Najpierw zahaczamy o camping, ale nie znajdujemy tu zrozumienia dla naszych potrzeb, więc ruszamy do centrum w poszukiwaniu hotelu. Niestety - Casablanka jest bardzo dużym miastem, zdecydowanie większym od naszej stolicy, a ruch uliczny jest niezwykle zagęszczony i na dodatek - chaotyczny. Jak to na kraj arabski przystało - każdy jedzie jak chce i gdzie chce. To my też. W ten sposób docieramy po wielu drogowych przygodach do Hotelu do Palais. Niby dotarliśmy do centrum, ale mam nieodparte wrażenie, że są to slumsy. I to w najgorszym wydaniu.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż