Wyprawa dookoła Sahary. Część I - Przejazd przez Europę i Maroko
artykuł czytany
4710
razy
Dzień szósty - Piątek - 09.02.2007 r.
Gwałtowna pobudka. Wczesnym rankiem, ok. godz. 7.00 (co jak na wakacje w końcu jest sprawą dość nieprzyzwoitą - jakby na to nie patrzyć), ruszamy do mauretańskiego konsulatu po wizę. Po odczekaniu godziny na czele kolejki udaje się nam dostać do okienka wizowego. Po krótkiej wymianie uprzejmości z wesołym pracownikiem konsulatu zostawiamy paszporty i ruszamy na podbój Casablanki. Ale zanim zaczynamy poznawać miasto wybieramy się na poszukiwanie warsztatu. Po kilku próbach docieramy do takiego małego warsztatu, gdzie wjeżdżam od razu na kanał. Robimy kontrolę poziomu wszystkich płynów i okazuje się, że tylny dyfer jest ok. Natomiast w reduktorze już prawie nie ma oleju. Dolewamy więc co nieco i sprawdzamy jeszcze stan innych elementów. Cały serwis polegał jeszcze na dolaniu oleju do silnika. Mamy wprawdzie olej w reduktorze i coś zapasu w bagażniku, ale usterka jest. Ale co robić - jedziemy z nią dalej.
Już sam przejazd samochodem przez miasto daje wiele wrażeń. Jest to ogromne miasto. A my poruszamy się na ślepo. Nie mamy nawet planu miasta. Na szczęście nasz GPS prowadzi nas po naszych własnych śladach. I to wystarczyło. W ten sposób dotarliśmy do brzegu Atlantyku. Pierwsze co zobaczyliśmy to ogromny meczet Hassana II. Podobno trzecia co do wielkości świątynia na świecie. Szkoda tylko, że nie wierni nie mogą wejść do środka i zwiedzać. No cóż - co kraj to obyczaj. Następnie ruszyliśmy na podbój centrum Casablanki. Tutaj pojawił się dość poważny problem - miejsc parkingowych jest tutaj wprawdzie sporo, ale konia rzędem temu, kto trafi coś wolnego. W końcu jednak zauważyliśmy wjazd do bramy z znakiem parkingu. Trafiliśmy na jedyny do tej pory kryty parking z którego mogła skorzystać nasza "Dyskoteka". Umawiamy się na cenę z właścicielem i ruszymy na podbój starej Medyny. Stare część Casablanki to właściwie jeden wielki "Suk" - bazar. Tutaj każdy coś chce nam sprzedać. Staramy się więc grzecznie i dość stanowczo odmawiać, ale nie jest to zbyt proste. Szwędamy się po wąskich uliczkach wypatrując co ciekawszych miejsc i ludzi. Ale fotografowanie osób jest bardzo utrudnione - miejscowi nie tego lubią. Przerażeni jesteśmy stanem tego miejsca. Jest strasznie zaniedbana i zniszczona. Dziwne, zwłaszcza, że Maroko dość mocno inwestuje w infrastrukturę turystyczną. Ale do Casablanki jak widać to jeszcze nie dotarło. Jaskrawo to widać w zestawieniu z kolorowymi strojami mieszkańców oraz całą bazarową pstrokacizną. Mamy tutaj również okazję przyglądać się wyczynom lokalnych rzemieślników - murarzy, stolarzy, szewców, kucharzy czy rzeźników. Zresztą - kto to jeszcze by zliczył.
Po godzinie 14 docieramy ponownie pod mauretański konsulat. Po odczekaniu w kolejce otrzymujemy nasze paszporty wraz z wizami. Jeden kłopot mniej. Ruszamy w drogę. Kierujemy się na El-Jadida. Gdy już tu dotarliśmy naszym oczom ukazał się ultranowoczesne wczasowisko połączone z tradycyjną arabską kulturą i bałaganem. Przejeżdżamy przez miasteczko szukając bankomatów. Cóż - proza życia. Pieniądze są jednak wyznacznikiem, także tutaj. Nie zatrzymujemy się. Jedziemy cały czas. Tym razem kierujemy się na Agadir, ale z każdym km wiem, że tam nie dojedziemy w dniu dzisiejszym. Raz - jestem już nieco zmęczony, dwa - dziewczyny marudzą, trzy - droga nie jest zbyt rewelacyjna, cztery - zrobiło się już ciemno, a na marokańskich drogach życie zaczyna się chyba po zmierzchu.
Docieramy do kolejnego wczasowiska - Essaouira. Przewodnik zachęcił nas do zwiedzania tego miejsca, więc zatrzymujemy się tutaj na nocleg. Tyle że znalezienie ciekawego miejsca do spania w przyzwoitej kwocie graniczy niemalże z cudem. Dziewczyny znalazły super apartament za jedyne 1500 dirhem. Niestety - nasz budżet nie przewidywał aż takich luksusów, więc ruszyliśmy na dalsze poszukiwania. Zakończone zresztą pełnym sukcesem. W hotelu, po przyjemnej toalecie, zasiedliśmy do kolacji. A przed snem - jeszcze próba Internetu. Pierwszy kontakt z światem.
Dzień siódmy - Sobota - 10.02.2007 r.
Kolejny ranek. Tym razem bardzo ładny, słoneczny. Zapowiada się śliczny dzień. Uświadamiamy sobie, że jesteśmy już prawie tydzień w podróży. Miasteczko w którym nocowaliśmy, Essaouira, poza przepięknymi plażami ma również stare portugalskie fortyfikacje. To dzisiejszy pierwszy punkt programu.
Tutejsza Medyna urzeka kolorystyką. Piękne, wąziutkie uliczki i wszechobecne stragany. Jednakże jest tu jeszcze bardzo spokojnie. Zwiedzanie zaczęliśmy wcześniej, niż większość kupców dotarła na swoje stragany. Mieliśmy więc okazję do stosunkowo swobodnego zwiedzania. Co wcale nie uniemożliwiło realizacji zakupów - Asia ma już pierwszą pamiątkę - lokalne pantofle, które zakupiła po ostrych targach. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do fortyfikacji zlokalizowanych od strony oceanu. Wewnątrz murów znajdują się warsztaty rękodzielnicze. Można swobodnie przyglądać się pracy sprawnych rzemieślników. Na zewnątrz fortyfikacji szaleje ocean. Mimo bardzo ładnej pogody i niewielkiego wiatru fale z wielkim impetem i hałasem atakują nadbrzeżne skały i lokalne wysepki, a w powietrzu unosi się delikatna mgiełka utworzona z morskiej wody. Ilość armat sugeruje, że podejście do miasta od strony morza nie było możliwe. Spokojnym spacerkiem wracamy do samochodu, fotografując jeszcze po drodze kilka pozujących kotów. Jedziemy do Agadiru. Tu robimy ostatnie zakupy, pobieramy pieniądze w Cash-maszinie i tankujemy samochodzik. A potem ruszamy dalej. Po jakimś czasie zamieniamy się z Aśką. Teraz ona prowadzi, a ja mam chwilę wytchnienia i zabieram się za pisanie. Dojechaliśmy do wioski Guelmim. Stoimy na światłach przed skrzyżowaniem i w pewnym momencie podjeżdża do nas dziadek na motorynce i zaczyna rozmawiać z nami po niemiecku. Wziął nas za Niemców. Po chwili rozmowy - pyta skąd jesteśmy, a gdy mu mówimy, że z Polski - zaczyna wymieniać nazwy polskich miast. To miłe, że ktoś tutaj wie, co to jest Polska.
Zaczyna się ściemniać. Ponownie się zmieniamy za kierownicą i ja jadę dalej. Jest już ciemno, gdy docieramy do Tan-tan. Tutaj jeden z policjantów, przy którejś z rzędu kontroli, sugeruje, żebyśmy jechali nieco wolniej. Ale nas już nieco goni. Chcemy dzisiaj dotrzeć jak najdalej. I wjeżdżamy na kamienistą hamadę. Witają nas już pierwsze piaski Sahary. Późnym wieczorem docieramy do właściwie ostatniej miejscowości przed Saharą Zachodnią. Do Tarfaya'i. Jest to malutka mieścina. Szukamy hotelu, ale nie jest to takie proste. Coraz bardziej daje się nam we znaki nie znajomość języka francuskiego. Bo mimo bardzo już późnej pory - ludzi wszędzie jest pełno. Dogadując się na migi znajdujemy jedyny chyba tutaj hotelik. A pod hotelem zagaduje nas miejscowy chłopak - niestety po francusku. Dziewczyny poszły zobaczyć hotelik, a przygodny znajomy przyprowadził kolegę znającego angielski.
Dostajemy propozycję noclegu w jego domu, a właściwie w domu jego ojca. W pierwszej chwili, pełni obaw, nie chcemy na to przystać. Ale dziewczyny są tak zdegustowane stanem hotelu, że się zgadzamy. I bardzo dobrze. Bo będzie o czym opowiadać. Nasz kolega ma na imię Aziz. Jedziemy z nim do domu jego ojca, gdzie poznajemy całą rodzinę. A była ona nie mała - głowa rodziny - ojciec, matka, 4 z 7 braci i 1 z 2 córek. I zaczyna się. Początkowo byliśmy wystraszeni. Ale z każdą chwilą atmosfera się bardzo rozluźniała. Aziz poczęstował nas pyszną rybą i doskonałą herbatą (będącą mieszaniną zielonej herbaty z miętą - rewelacja). Ciekawostka - my jesteśmy rozebrani właściwie tylko do koszulek a nasi gospodarze - nie dość że są opatuleni w kilka warstw ubrań, to jeszcze siedzą pod grubymi kocami. I informują nas, że u nich jest teraz chłodno, a parę minut wcześniej termometr w samochodzie pokazywał jeszcze 30 st. C. Chwilkę rozmawiamy, poznajemy rodzinę Aziza oraz wymieniamy się adresami (a także dogadujemy cenę noclegu) i w końcu udajemy się na zasłużony odpoczynek.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż